Podstrony
|
[ Pobierz całość w formacie PDF ]
głównej jaskini? A może protestem przeciwko nudnemu konserwatyzmowi tamtych malowideł? Czy też stanowiły wybuch śmiechu, upojenie bogactwem życia, a może nawet żartobliwą rebelię przeciwko zawziętości i prostactwu magii łowiectwa? Spodobało mu się słowo: rebelia, prehistoryczna rebelia, rebelia intelektualna. A może po prostu autorem rysunków był człowiek o światopoglądzie odbiegającym nieco od filozofii tamtych czasów? Jakakolwiek byłaby prawda, ów człowiek dawno już nie żył. A cóż pozostało jemu? Co miał teraz czynić, kiedy udało mu się już dokonać owego niezwykłego odkrycia? Jaki był najlepszy sposób wykorzystania tak cennego znaleziska? Z pewnością nie wolno mu było po prostu odwrócić się plecami do pieczary i odejść, tak samo jak odszedł stąd malarz, zostawiając swe przybory wraz z kagankiem. Znaczenie odkrycia było ogromne, co do tego nie miał najmniejszych wątpliwości. Widział przed sobą dowód niespodziewanego, nowego aspektu kultury prehistorycznej, objaw nie znanego dotąd sposobu myślenia zamierzchłych przodków. Zostawić wszystko tak jak jest, zamaskować wejście do pieczary, potem telefon do Waszyngtonu i jeszcze jeden do Paryża, rozpakować bagaże i rozbić ponownie obóz na kilka kolejnych tygodni badań. Zawrócić fotografów i pozostałych członków ekipy badawczej i wykonać wszystkie prace już teraz. Tak, tak właśnie należało postąpić. Dopiero teraz zwrócił uwagę na przedmiot pobłyskujący matowo w świetle lampy, niemal całkowicie skryty za prehistorycznym kagankiem. Niewielki, biały przedmiot... Wciąż skulony w niewygodnej pozycji, Boyd pochylił się w tamtą stronę. Był to kawałek kości, prawdopodobnie piszczel jakiegoś niewielkiego trawożernego zwierzęcia. Wyciągnął dłoń, uniósł przedmiot do oczu, a kiedy rozpoznał jego przeznaczenie, zamarł w bezruchu, zupełnie nie wiedząc, co ma z tym począć. Była to kościana fujarka, niemal dokładnie taka sama jak ta, którą Luis nosił w kieszeni kurtki, która była jego nieodłącznym atrybutem od wielu lat, od chwili, kiedy Boyd spotkał go po raz pierwszy. Ona także miała wydłużony ustnik i dwa okrągłe otwory. W tamtych dawno minionych dniach, po zakończeniu pracy malarz siadał i przy filującym świetle łuczywa grał sobie jakieś proste melodie, zbliżone do tych, jakie Luis wydobywał ze swego instrumentu niemal każdego wieczora, po wykonaniu zadań. - Boże miłosierny! - jęknął Boyd niemal z nabożną czcią. - To po prostu niemożliwe! Siedział tak, zmrożony myślami, a wszelkie możliwe skojarzenia mimo woli odbijały się głośnym echem w jego głowie. Nie był w stanie odegnać ich od siebie. Wszelki racjonalizm odsuwał je na nieznaczne tylko dystanse, lecz te powracały nieustannie dręczącym korowodem. Wreszcie z niemałym trudem wyrwał się z transu, w jakim zamknęły go nierealne myśli. Zmusił się do poruszenie, do wykonania tego, co musiał zrobić. Odpiął kaptur kurtki, ostrożnie włożył do niego kościaną paletę oraz fujarkę, zostawiając w pieczarze jedynie kamienną lampę. Przecisnął się w powrotem studzienką i wyczołgał korytarzykiem, z pietyzmem ochraniając swoje skarby. Kiedy stanął w jaskini na nogi, zaczął bardzo ostrożnie układać kamienne bloki jeden na drugim, a gdy zamknął już całkowicie wejście do niszy, zaczerpnął pełne garście ziemi z dna jaskini i zamaskował szczeliny, likwidując tym samym ślady otwierania przejścia. Pozostawił tylko niewielki fragment widocznej rysy między kamieniami, który mógłby zostać zauważony jedynie przy bardzo wnikliwej obserwacji. Luisa nadal nie było w jego obozowisku na tarasie poniżej wejścia do jaskini. Pewnie załatwiał jeszcze swoje sprawy we wsi. Natychmiast po powrocie do hotelu Boyd przeprowadził planowaną rozmowę telefoniczną z Waszyngtonem. Postanowił jednak na razie nie dzwonić do Paryża. Jesienny wiatr unosił ostatnie już pazdziernikowe liście, a ledwie grzejące słońce, nie całkiem zasłonięte wędrującymi chmurami, słabo oświetlało budynki Waszyngtonu. John Roberts czekał na niego na ławce w parku. W milczeniu skinęli sobie głowami na powitanie, po czym Boyd przysiadł obok niego. - To było spore ryzyko - odezwał się Roberts. - Gdyby celnicy dowiedzieli się... - Sam nie za bardzo się bałem - przerwał mu Boyd. - Znam jednego faceta z Paryża, który od lat zajmuje się szmuglowaniem różnych rzeczy do Ameryki. Jest specjalistą od tych spraw, a był mi winien przysługę. Co udało ci się zdziałać? - Chyba nawet więcej, niż się spodziewałeś. - A więc? - Odciski palców się zgadzają - rzekł Roberts. - Nie było kłopotów z odczytaniem linii papilarnych? - Najmniejszych. - FBI? - Tak, FBI. Nie było to łatwe, ale mam tam pewne znajomości. - A co z oznaczeniem wieku? - Także nic trudnego. Najwięcej kłopotów miałem z przekonaniem mojego znajomego, że sprawa jest całkowicie poufna. Chyba nadal nie jest o tym przeświadczony. - Ale będzie trzymał buzię na kłódkę? - Raczej tak. Poza tym nie ulega wątpliwości, że chyba nikt by mu nie uwierzył. To wszystko brzmi jak wysokiej klasy dowcip. - Więc ile? - Dwadzieścia dwa tysiące. Plus minus trzysta lat. - I do tego odciski palców się zgadzają? Te na butelce i te... - Powiedziałem ci już. Może teraz ty mi wyjaśnisz, w jaki sposób, do cholery, człowiek żyjący dwadzieścia dwa tysiące lat temu był w stanie pozostawić odciski palców na butelce wyprodukowanej najdalej w ubiegłym roku? - To długa historia - mruknął Boyd. - Nie wiem, czy powinieniem cię w to wciągać. Przede wszystkim, gdzie ukryłeś tę kość łopatkową? - Nie martw się, jest dobrze schowana - odparł Roberts. - Możesz ją dostać z powrotem wraz z butelką, kiedy tylko zapragniesz. Boyd wzruszył ramionami. - Jeszcze nie, nie teraz. Może nawet nigdy. - Nigdy? - Posłuchaj, John. Muszę sobie wszystko dokładnie przemyśleć. - Co za cholerna sprawa - wtrącił Roberts. - Nikt nie chce tych rzeczy. Nikt nie chce nawet myśleć o nich. Smithsonian Institute nie tknąłby tego nawet trzymetrowym drągiem. Nie pytałem ich o to, pewnie nawet nie wiedzą o ich istnieniu, ale domyślam się, że nie tknęliby tych rzeczy. Na pewno podlegają jakimś przepisom dotyczącym wywozu skarbów narodowych poza granice kraju, czyż nie tak? - Tak, masz rację - mruknął Boyd. - Teraz ty stwierdzasz, że też ich nie chcesz. - Nie powiedziałem tego. Prosiłem tylko, byś je pozostawił w ukryciu przez jakiś czas. Są tam bezpieczne, prawda? -Tak, są bezpieczne. Ale... - Mówiłem już, że to długa historia. Spróbuję przedstawić ci ją w skrócie. A więc jest pewien człowiek, Bask. Przyszedł do mnie jakieś dziesięć lat temu, kiedy prowadziłem wykopaliska w wąwozie. Roberts pokiwał głową. - Zdaje się, że go sobie przypominam. - Chciał z nami pracować i zatrudniłem go. Szybko się wciągnął, błyskawicznie przyswoił sobie technikę pracy. Stał się bardzo wartościowym pracownikiem, co zresztą dość często się zdarza przy zatrudnianiu miejscowych, jakby mieli oni wyjątkowe wyczucie stykając się z obiektami własnej, dawnej kultury. Potem, kiedy rozpoczęliśmy prace w jaskini, on zjawił się ponownie. Ucieszyło mnie jego przybycie. Mówiąc szczerze, staliśmy się naprawdę dobrymi przyjaciółmi. Podczas naszego ostatniego wieczoru spędzonego w jaskini, przygotował wspaniały omlet - jajka, pomidory, zielony pieprz, cebula, parówki i prawdziwa wiejska szynka. Ja postawiłem butelkę wina. - Tę butelkę? - Tak, tę butelkę. - Mów dalej. - On grał na fujarce, na prymitywnej, kościanej fujarce, której dzwięki trudno nawet nazwać muzyką. - Fujarka też była... - Ale to nie ta, inna fujarka. Dokładnie taka sama, ale nie ta, na której on grał. Dwie
[ Pobierz całość w formacie PDF ]
zanotowane.pldoc.pisz.plpdf.pisz.plkskarol.keep.pl
|