Podstrony
|
[ Pobierz całość w formacie PDF ]
połamane i zdeptane, jakby przechodziło tędy wiele ludzi i zwierząt. W powie- trzu unosił się zapach spalenizny. Przejechaliśmy obok rozkładającego się, na pół pożartego końskiego ścierwa. Niebo Amberu nie dodawało mi już otuchy, choć potem przez dłuższy czas szlak był czysty. Dzień zbliżał się ku końcowi i drzewa rosły coraz rzadziej, gdy Ganelon za- uważył smugi dymu na południowym wschodzie. Skręciliśmy w pierwszą ścieżkę, która zdawała się biec w tamtą stronę, mimo że nie prowadziła do Avalonu. Trud- no było dokładnie ocenić odległość, lecz widzieliśmy, że nie dotrzemy na miejsce przed nocą. Ich wojska. . . jeszcze obozują? zastanawiał się Ganelon. Albo armia tego, co ich zwyciężył. Potrząsnął głową i sprawdził, czy miecz lekko wychodzi z pochwy. Przed zmrokiem zjechałem ze ścieżki zwabiony odgłosem płynącej wody. Był to świe- ży, czysty potok płynący od gór i wciąż niosący odrobinę ich chłodu. Umyłem się, przyciąłem brodę, która zdążyła już odrosnąć, i oczyściłem ubranie z pyłu dróg. Zbliżaliśmy się do celu podróży i chciałem wystąpić z tą odrobiną splendo- ru, na jaką mogłem sobie pozwolić. Ganelon uznał moje racje. Zdobył się nawet na ochlapanie sobie wodą twarzy i głośne wytarcie nosa. Stojąc nad brzegiem i mrugając w stronę nieba oczami, z których wypłukałem kurz, zobaczyłem, że krąg księżyca staje się czysty i ostry, a zmętnienie jego kra- wędzi znika. Zdarzyło się to po raz pierwszy. Wstrzymałem oddech i patrzyłem. Potem odnalazłem na niebie gwiazdy, prześledziłem kształty chmur, odległych szczytów i najdalszych drzew. Raz jeszcze spojrzałem na księżyc, nadal czysty i wyrazny. Mój wzrok wrócił, już do normy. Ganelon cofnął się słysząc mój śmiech. Nie spytał o powód. Tłumiąc pragnienie śpiewu dosiadłem konia i wróciłem na ścieżkę. Cienie pogłębiały się, a ponad koronami drzew rozkwitały gromady gwiazd. Wciągnąłem w płuca potężną porcję nocy, przytrzymałem chwilę i wypuściłem. Znów byłem sobą i było to przyjemne uczucie. Ganelon podjechał bliżej. Na pewno rozstawili warty powiedział cicho. Tak zgodziłem się. Więc może lepiej zjedziemy ze szlaku? 50 Nie. Nie chcę, żeby ktoś pomyślał, że się kryjemy. Możemy dojechać na miejsce z eskortą, to nie ma znaczenia. Jesteśmy parą zwyczajnych podróżnych. Mogą pytać o powód tej podróży. Więc będziemy parą najemników, którzy słyszeli o jakiejś wojnie i przybyli szukać pracy. Dobrze. Wyglądamy na takich. Miejmy nadzieję, że zdążą to zauważyć. Jeżeli nie będą nas dobrze widzieć, to będziemy marnym celem. To prawda. Lecz jakoś mnie to nie uspokaja. Nasłuchiwałem stukotu końskich kopyt na szlaku. Droga nie prowadziła pro- sto. Wiła się, skręcała, biegła w tę i w tamtą stronę, w końcu wykręciła pod górę. Gdy wjeżdżaliśmy na zbocze, drzewa przerzedziły się jeszcze bardziej. Wierzchołek pagórka był prawie nagi. Jeszcze kawałek i niespodziewanie roz- toczył się przed nami widok na najbliższe kilka mil. Zatrzymaliśmy się tuż przed stromym uskokiem, kilkanaście metrów niżej przechodzącym w łagodne zbocze. Dalej widać było rozległą równinę, a o milę stamtąd wzgórza i niewielkie zagaj- niki. Zobaczyliśmy obóz: liczne ogniska i sporo namiotów, dość duże stado koni pasące się w pobliżu. Uznałem, że było tam kilkuset ludzi, grzejących się przy ogniu lub chodzących po obozowisku. Ganelon odetchnął z ulgą. Ci przynajmniej wydają się normalnymi ludzmi stwierdził. Fakt. A jeżeli są normalnymi ludzmi w normalnym wojsku, to na pewno jesteśmy już obserwowani. To zbyt dogodny punkt, by pozostał nie obsadzony. Zgadza się. Z tyłu doleciał hałas. Zaczęliśmy się odwracać, gdy jakiś głos rozkazał: Nie ruszać się! Spojrzałem za siebie. Stało tam czterech mężczyzn; dwóch trzymało wyce- lowane w nas kusze, dwaj pozostali mieli w rękach nagie miecze. Jeden z nich ruszył ku nam i zatrzymał się o dwa kroki. Zsiadać! polecił. Na lewą stronę! Powoli! Zeszliśmy na ziemię i stanęliśmy przed nim, trzymając ręce z daleka od broni. Kim jesteście? I skąd? zapytał. Jesteśmy najemnikami wyjaśni- łem. Z Lorraine. Słyszeliśmy, że trwa tu jakaś wojna. Szukamy zajęcia. Jecha- liśmy do tego obozu w dole. To wasz, mam nadzieję? A jeśli powiem, że nie, że jesteśmy patrolem armii, która ma właśnie ten obóz zaatakować? Wzruszyłem ramionami. W takim razie może wasza armia byłaby zainteresowana zatrudnieniem dwóch ludzi? Splunął. 51 Protektor nie potrzebuje takich jak wy oświadczył. Po czym zapytał: Z której strony przyjechaliście? Ze wschodu odparłem. A nie mieliście po drodze jakichś. . . trudności?
[ Pobierz całość w formacie PDF ]
zanotowane.pldoc.pisz.plpdf.pisz.plkskarol.keep.pl
|