Podstrony
|
[ Pobierz całość w formacie PDF ]
i może już nigdy nie wróci. Na samą myśl o tym zamierało w niej serce. Nie jest w stanie go zatrzymać, może jedynie czekać i modlić się za niego. %7ładen płacz ani żadne błagania nie odwiodą go od tego pomysłu, dopóki życie Martiny wisi na włosku. Nie zrezygnuje, dopóki będzie istniał bodaj cień szansy. A jeśli zginie... Boże, jeśli on zginie, Diana Palmer 101 w jej życiu nie pozostanie nic, co miałoby jakąkol wiek wartość. Próbowała wyobrazić sobie, jak jej świat wyglądałby bez niego, i w jej udręczonych zielonych oczach znowu zakręciły się łzy. Chciała z nim iść, ryzykować życie u jego boku i, jeśli tak zechce los, razem z nim zginąć. Jednak myślała o tym bez większej nadziei, doskonale rozumiejąc, że J.D. przenigdy nie zgodzi się na to, by mu towarzyszyła. Może jej nie kocha, lecz zachowuje się wobec niej niezwykle opiekuńczo. Nie pozwoli, aby się narażała, a ona nie miała siły się z nim kłócić. Westchnęła z rezygnacją, wstała, uczesała się i zeszła do salonu, w którym zebrali się najemnicy. Wielkim wysiłkiem woli zdobyła się na powitalny uśmiech. Na J.D. nawet nie spojrzała, po prostu zabrakło jej odwagi. Serce by jej chyba pękło, gdyby dostrzegła w jego oczach wyraz obojętności. Pośród znajomych twarzy zauważyła jedną, któ rej nie rozpoznawała. Należała ona do ciemno włosego, drobnego mężczyzny o bladoniebieskich oczach. - To Semson - odezwał się J.D., wskazując nowo przybyłego. - Wrócił ze zwiadu trwającego dzień z okładem. - Gabby? - Na jej widok niebieskooki brunet uśmiechnął się szeroko. - Jak ty wytrzymujesz z tym potworem? - Och, zdarzają się i miłe chwile - odrzekła z bladym uśmiechem, ale mówiąc to, nadał unikała wzroku J.D. ZBUNTOWANA KOCHANKA 102 Tymczasem on sięgnął po broń automatyczną, przypominającą nieco pistolet maszynowy, i prze wiesił ją sobie przez ramię, ale w rękach trzymał kuszę. Gabby zachodziła w głowę, po co może mu być potrzebna. Nagle z porażającą jasnością dotarła do niej prawda. Spojrzała na swego szefa. - Strażnicy - wyjaśnił, jak gdyby czytał w jej myślach, potwierdzając jej przypuszczenia. - O ile takowych mają. Momentalnie zaschło jej w ustach. Pierwszy raz znalazła się w takiej sytuacji i nie mogła sobie darować, że dała się w to wciągnąć. Oglądanie podobnej operacji w telewizji, ze świadomością, że to wszystko fikcja, to jedna sprawa. Ale przyglądać się przygotowaniom do takiej akcji, wiedząc, że każdy z tych ludzi, a zwłaszcza J.D., może już nigdy nie wrócić z tej wyprawy, to zupełnie co innego. - Ej, Gabby, nie rób takiej smutnej miny - ode zwał się Apollo. - Nie pozwolę, żeby temu wiel kiemu niezgrabiaszowi coś się stało. Zaśmiała się, choć w gruncie rzeczy wcale nie było jej do śmiechu. - Dzięki, Apollo - powiedziała. - Chyba trochę się do niego przyzwyczaiłam. - I nawzajem. Laremos, opiekuj się nią - usły szała głos J.D. Laremos skinął głową. - Zaopiekuję się tą młodą damą, możesz być spokojny-zapewnił.-To co, jeszcze raz powtórzy my z nią współrzędne oraz kody? Diana Palmer 103 Tak też zrobili. Ze zdenerwowania od razu spoci ły jej się dłonie, lecz wszystkie kody wywoławcze wyrecytowała płynnie. Wiedziała, jak ważne jest to, aby niczego nie przekręcić, i wcale nie było jej z tego powodu lżej na sercu. - Spokojnie - powiedział cicho J.D. - Zwietnie dasz sobie radę. Tym razem zasłużył sobie na uśmiech. - Oczywiście - odparła szybko, choć wcale nie była o tym przekonana. - No cóż, panowie, uważaj cie tam na siebie, dobrze? - To dla nas nie pierwszyzna - oznajmił Sierżant i puścił do Gabby oko. - Dobra, panowie, z życiem. Nim minęła chwila, opuścili pokój. Gabby stała w progu, bez zmrużenia powiek wpatrując się w szerokie plecy J.D., dopóki nie zniknął jej z oczu. Nawet się nie obejrzał, nie zawołał do niej. Serce jej pękało. - Ile czasu potrzebują, żeby dotrzeć na miejsce, Diego? - spytała stojącego obok Laremosa. - Co najmniej godzinę, może dwie - wyjaśnił. - Teren jest trudny, a muszą podkraść się niepo strzeżenie. Spojrzała na niego i zauważyła, że oczy ma niespokojne. - Martwisz się? - spytała. - Skądże - zaprotestował, lecz było to kłamstwo i Gabby doskonale zdawała sobie z tego sprawę. - Pójdę po filiżankę kawy, jeśli pozwolisz, i usiądę przy odbiorniku. ZBUNTOWANA KOCHANKA 104 Laremos zmierzył ją uważnym spojrzeniem. - Aucznik. Bardzo ci na nim zależy. - Tak - odrzekła. - Nie wiem, czy to cię pocieszy, ale mogę szczerze powiedzieć, że nie znam nikogo, kto lepiej niż on radziłby sobie pod ostrzałem - przemówił łagodnym tonem. - Nie z takich misji wracał cały, choć wszyscy postawili już na nim krzyżyk. A ter roryści mają za sobą długą drogę, seńorita, i są zdziesiątkowani. Na dodatek nie spodziewają się ataku. Zmyliliśmy ich zwiadowców. - A jeśli coś pójdzie nie tak? - spytała zdławio nym głosem. - Wtedy to już wszystko w rękach Boga, praw da? - odparł i westchnął ciężko. Roztrząsała te słowa przez następne trzy godzi ny, krążąc w tę i z powrotem po pokoju, odchodząc od zmysłów ze zmartwienia. Było jej potwornie gorąco. - Nie powinniśmy już czegoś słyszeć? - spytała w końcu, czując, jak w jej sercu rośnie strach. Laremos spojrzał na nią spod ściągniętych brwi. - Mówiłem ci, to trudny teren. - No tak, ale... Słyszysz?! Radiostacja nagle ożyła. Gabby doskoczyla do odbiornika, chwyciła mikrofon, pośpiesznie wyre cytowała hasło i czekała. - Pantera do Czerwonego Korsarza - mówił szybko J.D. Głos miał dziwnie zdławiony. - Bravo. Tango minus dziesięć. Odbiór. Diana Palmer 105 Gabby przytrzymała przycisk nadawania przy mikrofonie i powiedziała wyraznie: - Tu Czerwony Korsarz. Alfa. Omega. Odbiór. Zaszyfrowana wiadomość od J.D. oznaczała, że grupa najemników dotarła na miejsce przez nikogo niezauważona i za dziesięć minut przystąpi do ataku. Gabby nadała szyfrem odpowiedz: wiado mość została odebrana, na razie nie ma nowych informacji. Kiedy skończyła, podniosła wzrok na Laremosa. Zrozumiała, jak bliskie stało się niebezpieczeństwo, i miała wrażenie, że serce zaraz wyskoczy jej z piersi. - Dziesięć minut - oznajmiła grobowym tonem. - Najgorsze jest to czekiwanie, nie uważasz? - przytaknął cicho. - Poproszę Carisę, żeby zapa rzyła nam świeżej kawy, najlepiej niech od razu przyniesie cały dzbanek. Kiedy wyszedł, Gabby modliła się, obgryzała paznokcie i wpatrywała się w radiostację, jak gdyby siłą woli mogła sprawić, że J.D. znowu się odezwie. Kolejne minuty upływały w ślimaczym tempie, ale radiostacja nadal uparcie milczała. Gdy Gabby pomyślała, że zaraz chyba zwariuje, ciszę przerwały trzaski. Nareszcie! - Pantera do Czerwonego Korsarza. - Głos J.D. wydał się jej przytłumiony, słyszała odgłosy strzela
[ Pobierz całość w formacie PDF ]
zanotowane.pldoc.pisz.plpdf.pisz.plkskarol.keep.pl
|