image Strona poczÂątkowa       image Ecma 262       image balladyna_2       image chili600       image Zenczak 2       image Hobbit       

Podstrony

[ Pobierz całość w formacie PDF ]

których lubiłem. Dwa roboty nie odstawały ani o centymetr. Też się spieszyły. Musiały
przecież uczestniczyć w agonii Schizo. Biegliśmy więc - ja biegłem, one się toczyły - niczym
trójka maratończyków gonionych echem własnych kroków.
Do pierwszej przewieszki dotarliśmy, cholera, dotarłem - ja dotarłem, jeden człowiek -
zresztą... dotarliśmy w dobrym czasie. Mogłem uruchomić stoper, dopiero teraz ruszyły
sekundy, podczas gdy MGR i Mistrz Zwiata musieli mieć ich już kilkanaście z tyłu. Geiger
terkotał tak zawzięcie, jakby bał się bardziej niż ja. Wlazłem na stalowy mostek przewieszony
nad studnią bez dna, chwytając rękami poręcz, przeskoczyłem go trzema susami i było to
diablo głupie, bo z drugiej strony nie trafiłem na stopień i wyrżnąłem łbem o betonowy filar.
Na chwilę zamroczyło mnie - jeszcze rano leżałbym z godzinę, ale teraz czas kopniakiem
poderwał moje dupsko i kułakiem pchnął do przodu. Zataczając się, ruszyłem dalej. Już nie
tak gorączkowo pokonałem dwie następne przewieszki i całkiem spokojnie wlazłem do
komory na kilkanaście metrów szerokiej, kilkanaście długiej i kilkadziesiąt wysokiej. Po
ścianach wiodła w górę wąska ślimacznica. Obejrzałem się, czy nierdzewni towarzysze mają
szansę upchnąć w niej swoje stalowe cielska - mieli. Dobrze, ja grałem tylko rolę
przewodnika, gołymi rękami mogłem co najwyżej poprawić spocone, niewygodnie ułożone
pod kombinezonem genitalia.
Skontrolowawszy wskazania stopera - nie wyglądały najlepiej, zwłaszcza dla kogoś,
kto już i tak nie żył - wstąpiłem na ścieżkę do Pana Boga. Uważając, żeby poruszać się
możliwie najbliżej szorstkiej ściany, lazłem w górę niczym ospała mucha, a za mną, gęsiego,
chrobotały dwa żuki. Wysiłek i strach sprawiły, że pociłem się niemiłosiernie. Gumowa
prezerwatywa, w którą wtłoczyłem się z takim trudem, nie przepuszczała powietrza. Czułem,
jak ciężkie krople spływają po całym ciele i razem z brudem tworzą ciepłą, lepką breję. Stopy
ślizgały się w kamaszach, cholerna wełniana skarpetka niemiłosiernie gniotła piętę.
Dodatkowo swędziały całe plecy i im usilniej próbowałem o nich nie myśleć, tym bardziej
mnie drażniły. Zważywszy wszystkie okoliczności, nie mogłem dobrze wywiązywać się z roli
przewodnika. Darowałem opowiadanie dwóm robotom o urokach, stylu i architekturze
zwiedzanej budowli - tym bardziej że uroki były gówniane, styl gówniany i architektura
gówniana. A reszta to beton, stal, beton ze stalą i stal z betonem - oświetlone niczym
cmentarz w tydzień po Zaduszkach.
Jedyne na co potrafiłem się zdobyć, nie należało do obowiązków oprowadzającego -
kląłem najohydniej, jak tylko umiałem, dbając, by rytm jobów zgadzał się z rytmem kroków.
Gniew zawsze był doskonałym motorem. Nie szczędząc więc określeń ciała, profesji i
intymnych czynności, wlokłem własne ciało razem z profesją i intymnymi czynnościami
betonową ślimacznicą do nieba - do wtóru uciekających sekund i coraz głośniejszego
jazgotania geigera.
Wyjście na blok trzeci znajdowało się gdzieś w połowie wysokości szybu, łatwo je
było przegapić albo pomylić z identycznymi na dole i na górze. Właśnie tak zdarzyło się pół
roku temu - polazłem za daleko, tylko cudem wróciłem w granicach określonego czasu. Jeśli
oczywiście cudem można nazwać męską dumę zamienioną w kranik do sikania, łysy łeb, oczy
bez brwi i rzęs, wole do połowy szyi, wrzody w kroczu i pod pachami, zniekształcone palce,
krwawą ślinę, powracające co kilka dni napady bólu tak potwornego, że nie ma się siły nawet
wyć. I Najstraszniejszą Pchłę Zwiata...
Znalazłem właściwe wyjście, ale czekał tam na mnie strach. Obudziłem ją, idiota,
obudziłem... Czekała w mrocznej jaskini, uwieszona gdzieś u sufitu albo ukryta w załamaniu
ściany, przygotowana na moje przybycie. Cieszyła się, skubana, zacierała włochate odnóża,
rozdziawiała rozradowany pysk z hakowatymi szczękami. Stałem przed ciemnym otworem,
bojąc się posunąć nawet o centymetr. Płynęły sekundy, wiedziałem o nich, ale nogi
odmawiały posłuszeństwa. W duchu prosiłem o łyk wódki, tylko że razem z innymi
przyjaciółmi została w tamtym świecie. - Jesteś dureń! - darłem się, a echo wracało z
szyderczym śmiechem. - Jej nie ma! - krzykiem próbowałem zagłuszyć strach, ale ona była.
Widziałem w ciemnościach przejścia dwa gorejące ślepia...
Z tyłu któryś z robotów drgnął - zazgrzytały gąsienice. Podskoczyłem jak dzgnięty
rozpaloną szpilą. O mały włos zleciałbym z betonowej półki. To na moment podziałało
trzezwiąco - opadłem na kolana i podczołgałem się do jednego ze stalowych żuków. Według
zapewnień Narkowitza powinien mieć z boku - pod ramieniem manipulacyjnym - awaryjne
przyłącze sterowania. Roztrzęsionymi dłońmi zdjąłem pokrywę i odnalazłem właściwy
przycisk. Z powrotem podpełzłem do czarnej dziury i głosem, który w pustym szybie
zabrzmiał niczym pianie zarzynanego koguta, poleciłem robotom iść przodem. Usłuchały.
Wymijając mnie, automatycznie rozżarzyły łukowe reflektory i przejście zalały potoki
światła. Nigdzie nie dostrzegłem Najstraszniejszej Pchły Zwiata, ale to niczego nie
przesądzało. Powlokłem się za żelezniakami, próbując znalezć za masywnymi korpusami
dostateczną osłonę. Każde załamanie czy szczelinę w betonie mijałem w trwożliwym
przeświadczeniu, że zaraz poczuję na szyi uścisk włochatych odnóży. Te trzydzieści metrów
było koszmarem - ceną, jaką kiedyś zapłaciłem za życie, za pół roku kończące się dzisiaj...
Wyszliśmy na halę przepompowni. Dwie ogromne rury wyrastały z podłogi, biegły
przez pół pomieszczenia i wpadały w studnie wirników. Droga wiodła w tamtą stronę. Znowu
jako pierwszy prowadziłem żelezniaki. Geiger prawie ochrypł od ciągłego terkotania, a
dozymetr na przedramieniu przybrał ostatnią na skali, ciemnowiśniową barwę. Spojrzałem na
stoper - z czasu nieobłożonego tolerancją pozostało zaledwie trzydzieści sekund. Akurat tyle,
żeby doprowadzić żuki na miejsce: do końca hali, pętlą i przez betonowy basen. Ruszyłem
biegiem. Przelatując obok bariery otaczającej łopatki ogromnego wirnika, zauważyłem jedną
z Nici Ariadny - już tylko jedną.
Nie zatrzymywałem się, przebiegając między betonowymi filarami, uważałem tylko na
wystające gdzieniegdzie grube pręty zbrojeniowe, zbyt dobrze pamiętając ciało Buhaja leżące
z drugiej strony rur.
Kiedy dotarłem do końca hali, byłem spocony jak mysz. Mięśnie dygotały jak
zwariowane, serce szaleńczo pompowało krew pozbawioną czerwonych ciałek, a płuca
nadaremnie zachłystywały się chrapliwymi haustami powietrza. Mijając ostatni z filarów,
wpadłem w pętlę korytarza wiodącą do wymienników ciepła - miejsca, gdzie pół roku temu
umarłem po raz pierwszy; miejsca, gdzie teraz miałem umrzeć naprawdę. Dwa żuki, bucząc
na najwyższych obrotach, ledwie nadążały.
Przy drugim łuku, tuż przed wyjściem na halę wymienników, zwolniłem, zrobiłem
jeszcze kilka kroków siłą rozpędu i zatrzymałem się. Przede mną leżała koliście sklepiona
sala zewnętrznego systemu chłodzącego na bloku trzecim. Jakieś piętnaście metrów z przodu
widziałem całą sieć rur i rureczek oplatających stalowe kręgi pierwotnego obiegu ciepła.
Roześmiałem się i splunąłem pod nogi - do betonowego basenu, który teraz,
napełniony wodą, zasługiwał na swoje miano. Tylko po trzy stopnie - zejściowe i wyjściowe -
wystawały ponad oleiście połyskującą breję. Przejście było niemożliwe! Zalany dół stanowił
wystarczającą zaporę dla dwóch żelaznych żuków, a ja gołymi rękami mogłem poklepać je
tylko po gładkich korpusach.
Widziałem dziurawy stojan, z którego wyciekała skażona woda, ten sam, który lepiłem [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • kskarol.keep.pl