Podstrony
|
[ Pobierz całość w formacie PDF ]
drzewami migotała w słońcu zatoka, tak bliska, że mógł dostrzec fale przyboju. Widział lśniące desenie pajęczyn zwisających między listowiem i chmarę muszek krążących pod gałęzią. Nagle wszystko to zniknęło. Fala uderzeniowa uderzyła go w plecy i pchnęła do przodu. Poczuł gorący podmuch, jakby ktoś otworzył drzwi pieca. A potem coś pyknęło mu w uszach i świat stał się pozbawionym dzwięków miejscem, w którym wirowały liście i kładły się ku ziemi drzewa. Koń potknął się i o mało nie wywrócił. Atiliusz przywarł do jego karku i pomknęli w dół ścieżką na szczycie parzącej fali, która nagle przetoczyła się gdzieś dalej. Drzewa wyprostowały się, gałązki opadły, znowu można było oddychać. Chciał uspokoić konia, ale okazało się, że stracił głos, a kiedy spojrzał w stronę wierzchołka, zobaczył, że go nie ma. W jego miejscu pojawił się bijący w górę słup ziemi i skał. W Pompei mogło się zdawać, że ze szczytu wyłania się potężna brązowa ręka i zamierza wybić dziurę w sklepieniu niebieskim bang, bang, to był ten podwójny huk. Następnie przez równinę przetoczył się ostry łoskot niepodobny do żadnego innego dzwięku spotykanego w Naturze. Ampliatus wybiegł z domu razem z magistratami. Z sąsiedniej piekarni i innych lokali położonych wzdłuż ulicy wychodzili ludzie, żeby, osłaniając oczy, popatrzeć na Wezuwiusz i nowe mroczne słońce, które wschodziło na północy, wspierając się na grzmiącej kolumnie skał. Słychać było krzyki, ale nie wybuchła jeszcze panika. Było na to zbyt wcześnie, całe zjawisko wydawało się tak niesamowite, tak dziwne i odległe, że nie dostrzegano w nim bezpośredniego zagrożenia. To zaraz się skończy, pomyślał Ampliatus. Chciał, żeby tak się stało. Niech się skończy i sytuację da się jeszcze opanować. Nie brakowało mu odwagi ani siły charakteru; wszystko było tylko kwestią interpretacji. A z tym na pewno sobie poradzi: Bogowie dali nam znak, obywatele! Postępujmy zgodnie z ich wskazaniami! Zbudujmy wielką kolumnę na obraz i podobieństwo tej niebiańskiej! %7łyjemy w miejscu wybranym przez bogów! . Ale to nie chciało się skończyć. Kolumna, wąska u podstawy, rozszerzała się u góry, jej wierzchołek rozpłaszczał się na niebie. Wznosiła się coraz wyżej. Tysiąc zadartych głów śledziło jej ruchy i coraz częściej słychać było okrzyki grozy. Ktoś krzyknął, że wiatr niesie ją w ich stronę. W tym momencie Ampliatus uświadomił sobie, że już nad nimi nie panuje. Plebs kieruje się kilkoma prostymi instynktami pożądliwością, chciwością, okrucieństwem. Potrafił grać na nich niczym na strunach harfy, ponieważ on też pochodzi z plebsu. Jednak ślepy strach zagłuszał wszystkie inne nuty. Mimo to postanowił spróbować. Wyszedł na środek ulicy i rozłożył szeroko ręce. Zaczekajcie! zawołał. Kuspiuszu, Britiuszu... wszyscy... wezcie się za ręce! Dajcie im przykład! Ci tchórze nawet na niego nie spojrzeli. Holkoniusz zrejterował pierwszy, rozpychając się kościstymi łokciami. Zaraz potem w dół pobiegli za nim Britiusz i Kuspiusz. Popidiusz podkulił pod siebie ogon i schronił się w willi. Wylewający się z bocznych uliczek ludzie zmienili się w zbitą masę, zwróconą plecami do szczytu, twarzą do morza i ożywioną jednym impulsem: uciekać jak najdalej. Ampliatusowi mignęła przed oczyma blada twarz stojącej w progu żony i zaraz potem motłoch porwał go i obrócił niczym drewnianą figurę, używaną do ćwiczeń w szkołach gladiatorów. Poleciał na bok, zachwiał się i runąłby im pod nogi, gdyby Massavo nie zobaczył, że jego pan pada, i nie odciągnął go w bezpieczne miejsce na schodach. Zobaczył, jak jakaś matka gubi dziecko, i słyszał jego krzyki, kiedy zostało stratowane, widział starszą matronę, która uderzyła głową w mur po drugiej stronie ulicy i padła nieprzytomna pod naporem niezważającego na nic tłumu. Niektórzy krzyczeli. Inni szlochali. Ale większość parła naprzód z zaciśniętymi ustami, zachowując siły na bitwę, którą musieli stoczyć na dole, żeby przecisnąć się przez Bramę Stabiańską. Opierając się o framugę drzwi, uświadomił sobie, że ma mokrą twarz. Wytarł nos wierzchem dłoni i zobaczył na niej krew. Spojrzał ponad głowami tłumu w stronę góry, lecz ta zdążyła już zniknąć. Ku miastu zbliżał się wielki czarny wał burzowych chmur. Ale to nie była burza i to nie były chmury; to była hucząca lawina skał. Spojrzał szybko w przeciwną stronę. W porcie stał jego złocisto-karmazynowy statek. Mogli wypłynąć nim na morze i poszukać schronienia w willi w Misenum, lecz ulica, która wiodła do bramy, była już do połowy długości wypełniona tłumem. Nigdy nie zdoła dotrzeć do portu. A nawet gdyby mu się to udało, załoga wcześniej spróbuje ratować się sama. Decyzja została podjęta za niego. A zatem niech tak będzie, pomyślał. Podobnie
[ Pobierz całość w formacie PDF ]
zanotowane.pldoc.pisz.plpdf.pisz.plkskarol.keep.pl
|