Podstrony
|
[ Pobierz całość w formacie PDF ]
mogli się stąd zwinąć i mieć gdzieś wszystkich innych. Nic ich nie obchodziło ani co było przedtem, ani to co miało nastąpić potem. Schowaliśmy się między drzewami przy drodze, a OberFeldwebel po raz ostatni rozejrzał się dookoła. * Dobra, zajmijcie się nim! Jego ludzie rzucili się w kierunku samochodu zaparkowanego nieco dalej na drodze. OberFeldwebel wcisnął dzwignię detonatora. Rozległa się ogłuszająca eksplozja i most runął do wody. OberFeldwebel zawinął się momentalnie i zobaczyliśmy, jak jego samochód pruje po drodze. * Poczekajcie * powiedział Legionista. * To ich po*derwie do biegu... Daję im dwie minuty na dotarcie tutaj. Miał rację prawie co do sekundy. Jeszcze zanim zdążyliśmy rozłożyć karabiny maszynowe, pierwsi żołnierze nieprzyjaciela pojawili się na przeciwległym brzegu rzeki. Co bardziej niecierpliwi rzucali się do wody i zaczęli przepływać na drugą stronę. Mały czekał cierpliwie aż dotrą do brzegu, a wtedy pięknym lobem wrzucił między nich serię ręcznych granatów. * Dobra, starczy! * krzyknął Stary. * Wynośmy się stąd. Powlekliśmy się z powrotem na drogę, ciągnąc za sobą ciężki sprzęt. Zdążyliśmy w sam raz, by zobaczyć, jak ostatnie z naszych ciężarówek znikają w kłębach kurzu, kołysząc się i podskakując na nierównej powierzchni. * Gnojki! * zaryczał Porta, rzucając za nimi kamieniem. Zaczęły już nadlatywać Jabosy, wisiały nisko nad tyłem odjeżdżającej kolumny ciężarówek. Wyglądało na to, że zawdzięczaliśmy życie temu, iż odjechali bez nas. Droga była zablokowana przez płonące pojazdy i rannych żołnierzy i kiedy Jabosy wróciły, by przypuścić drugi atak, usłyszeliśmy jak porucznik Lówe wrzeszcząc każe wszystkim wynosić się tak szybko jak się da, co z konieczności oznaczało porzucenie rannych. * Angole się nimi zajmą! * Lówe machał do nas żywiołowo, przywołując nas i wskazując na przód. * Ważniejsze jest, żebyśmy dotarli na miejsce spotkania; nie mogę sobie pozwolić na stracenie całej pieprzonej kompanii! Zajęliśmy nowe pozycje w zbombardowanej wiosce oddalonej o kilka kilometrów. Ktokolwiek zniszczył to miejsce, Brytyjczycy, Amerykanie, Niemcy albo, co jest najbardziej prawdopodobne, wszyscy oni po trochu, z całą pewnością przyłożył się do roboty. Ulice stanowiły masę dziur i kraterów wypełnionych deszczówką. Ani jeden budynek nie zachował się cały. Były tam jedynie ruiny. Sterty gruzu i spalonego drewna, stosy śmierdzących śmieci, zniszczonych pojazdów, ziejące dziury w miejscach, w których niegdyś stał rząd domów. Nie zostało już nic więcej do zniszczenia. Wszystko, co można było zburzyć, zostało zburzone; wszystko, co można było spalić, zostało spalone. A nad całą tą opustoszałą ruiną unosił się słodki zapach śmierci i roje wszechobecnych much, wzdętych od ciągłego pożywiania się zgniłym ludzkim mięsem, któremu zawsze towarzyszyły. Nasz oddział zainstalował się na stercie gruzu, która niegdyś stanowiła wiejską szkołę. Po obu bokach mieliśmy pozostałe z niej ceglane ściany; przed i za nami wznosiły się olbrzymie pagórki odłamków, belek dachowych, żelaznych filarów, roztrzaskanego szkła, cegieł oraz zaprawy murarskiej i gipsu. Oraz ludzi. Zazwyczaj, dzięki Bogu, byli częściowo przykryci gruzami. Mogliśmy się jedynie domyślać ich obecności. Niemniej jednak widać było na wpół zgniłe ciało małego dziecka i to Porta wykazał się zimną krwią potrzebną, by je usunąć. Rzucił je na ulicę i mimo woli zebrało mi się na wymioty, kiedy zobaczyłem, jak jedna noga odrywa się od reszty ciała. Prawie natychmiast z cienia wyskoczył wychudzony żółty pies, porwał kończynę i uciekł z nią prędko. Stary był jeszcze bardziej rozstrojony niż ktokolwiek inny. Wycofał się w głąb siebie i nie odzywał się do nikogo przez następne czterdzieści minut. W trakcie wojny w armii można było się przyzwyczaić prawie do wszystkiego, ale większość z nas wciąż miała jakiś czuły punkt, który nie chciał obrosnąć twardą skórą. Dla Starego punktem tym były dzieci. Bóg jeden wie, że przez kilka ostatnich lat widzieliśmy wystarczająco dużo dzieci zabitych lub okaleczonych, by większość z nas pogodziła się z tym widokiem z pewną dozą obojętności, ale Starego to nie dotyczyło. Wiedzieliśmy, co myśli na ten temat i szanowaliśmy jego odczucia, więc zostawialiśmy go w spokoju dopóki nie doszedł do siebie. W okolicy południa niespodziewanie dostaliśmy pocztę. Większość z listów miała już dobrze ponad kilka tygodni, ale sama nowość polegająca na otrzymaniu jakiejkolwiek poczty wystarczyła, aby spowodować niezłe poruszenie w oddziale. Barcelona dostał dużą, szarą kopertę, zawierającą papiery rozwodowe. Adwokat napisał, że jego żonie przyznano prawo do opieki nad dziećmi. * Niewierność * przeczytał na głos Heide, zaglądając nad ramieniem Barcelony. * Alkoholizm... Komu mogły przyjść do głowy podobne oskarżenia na twój temat? Porta splunął z pogardą. * W trakcie tej cholernej wojny każdy jest alkoholikiem, tak jak każdy jest cholernie niewierny. Nie powinno się tego uznawać jako podstawy do rozwodu. Jakby tak na to patrzeć, cała armia mogłaby za to odpowiadać. * Opieka nad dziećmi zostaje przyznana żonie * kontynuował Heide * ze względu na to, że mąż został uznany za niezdolnego do zapewnienia im odpowiedniego wychowania. *Jezu, tego już kurwa za wiele! * warknął Porta, jak gdyby sam Heide był odpowiedzialny za tę decyzję. Zwrócił się z oburzeniem w stronę Barcelony, który gapił się przed siebie z markotnym, nieobecnym wyrazem twarzy. * Ja się pytam! Walczysz na frontach od pieprzonego Ebro do pieprzonego Stalingradu, i co z tego masz? Kopa w dupę, ot co! * I kulkę w łeb * dodał usłużnie Mały. * I kulkę w łeb * zgodził się Porta, wspominając sytuację, w której Barcelona był bliski zgonu. * Nawet masz na dowód tego bliznę, i co z tego? Niezdolny, by wychować swoje cholerne bachory! A kto tak twierdzi? Powiem wam, kto tak twierdzi! Jakiś gówno warty stary piernik, który nie odróżniłby granatu od świeżo zniesionego jajka! Wszyscy odwróciliśmy się uroczyście, by przyjrzeć się Barcelonie i sprawdzić, jak on to znosi. Wzruszył ramionami, ewidentnie zrezygnowany i znieczulony. * Co można zrobić? * powiedział. * Nie mogę mieć do niej pretensji, prawda? Problem polega na tym, że jak już wrócisz do domu na swoją piętna*stodniową przepustkę, uderza ci to do głowy. Ani się obejrzysz, a już żłopiesz piwsko z każdym Hel*mutem, Fritzem i innym Seppem w sąsiedztwie. %7łonkę zostawiasz z dzieciakami Ja tylko na chwilę wskoczę do knajpy zobaczyć się z chłopakami, nie zabawię dłużej niż godzinkę" i naprawdę masz taki zamiar, serio! Tyle że sześć godzin pózniej nadal tam jesteś i zalany jak świnia opowiadasz wszystkim, jak to udzielasz się na wojnie. Problem polega na tym * powiedział płaczliwie Barcelona * że oni cię zachęcają. Kupują ci piwo, traktują jak cholernego bohatera, nie wiesz, czy siedzisz na zadku, czy łokciu... A poza tym są jeszcze lalunie * powiedział z ponurą miną. * Wszystkie te kociaki, które tylko czekają, żebyś je bzyknął. Widzą żołnierza w mundurze i dostają fioła... Przed wojną nigdy nie było z tym tak łatwo. Przed wojną nie szło tego dostać ani za miłość, ani za pieniądze. Nawet nie chciały o tym słyszeć... Ale jedziesz do domu na przepustkę i idziesz ulicą w mundurze, a one są twoje na jedno skinienie. Normalne więc * powiedział po prostu * że korzystasz z okazji. Kto by nie skorzystał? %7ładen z nas, w każdym razie. Potaknęliśmy, całkowicie się z nim zgadzając i wyrażając
[ Pobierz całość w formacie PDF ]
zanotowane.pldoc.pisz.plpdf.pisz.plkskarol.keep.pl
|