Podstrony
|
[ Pobierz całość w formacie PDF ]
drogą. Dotarliśmy do małej wioski, w której stały zarówno kamienne stare domki, jak i nowoczesne parterowe domy. Nad miejscowością unosiła się woń pieczonego mięsa. Mark poczekał na zewnątrz, a ja weszłam do sklepiku, by kupić Tizera, gazowany napój, i zapytałam obsługującą mnie otyłą bladą kobietę, która godzina i jak dojść do morza. - Jest druga. Mam też mięso w cieście - poinformowałam Marka, nie przyznając się, że nie zapłaciłam za nie. - Zjemy, jak trafimy na miejsce. Idziemy na lewo, na prawo, a potem będzie ścieżka aż do urwiska. Na pastwisko porosłe szorstką zdeptaną trawą wchodziło się po dwóch schodkach; pole wznosiło się łagodnie w stronę ogrodzenia z drewnianych kołków i drutu. Nie było wyraznej ścieżki, ale gdy doszliśmy prawie do ogrodzenia, nagle rozpostarł się przed nami widok morza, odcinającego się od wyblakłego, gładkiego błękitu nieba na widnokręgu. Rozległe i migoczące, bez przerwy poruszało się w niemal niedostrzegalny sposób, zdając się jednocześnie nieruchome; wydawało się, że jest skórą jakiejś monstrualnej, uśpionej bestii. Pchnęliśmy druty, przytrzymując je sobie nawzajem, by nas nie uderzyły, i zaczęliśmy się gramolić. Ciągnący się przed nami cienki pas ziemi był upstrzony drobnymi krzaczkami. Kiedy przechodziliśmy, pomarańczowo- brązowe motyle wzbijały się w powietrze, po czym znowu gdzieś przysiadały, kiedy już je minęliśmy. Nie podchodzić za blisko do krawędzi urwiska i umocnień , ostrzegała pomalowana łuszczącą się białą farbą tablica przybita do pala. My jednak szliśmy dalej, aż mogliśmy podziwiać widok tuż przy krawędzi. Nie można było mówić o jakichś falach, morze bowiem rozlewało się rytmicznie i delikatnie szumiało. Urwisko rozpościerało się w obie strony. Na prawo wyłoniło się parę byle jak skleconych domków letniskowych o dachach pokrytych papą asfaltową, które przycupnęły we wnękach klifu; ich elewacje były obłożone deszczułkami lub kamykami, a okna wy malowane jaskrawymi farbami. W oddali ujrzeliśmy białe dachy czegoś, co przypominało kilkaset przyczep kempingowych, ustawionych w schludnych rzędach, niczym Przy ulicach, na polu znacznie większym niż nasze. Na lewo widać było pastelowe kolory zabudowań na plaży, ciemniejsze budynki na wzgórzach. Aż do krawędzi urwiska rosła trawa. Same klify mierzyły jakieś sześć metrów wysokości w miejscu, w którym staliśmy, a jeszcze w innych więcej i składały się z miękkiej na oko skały, podobnej do brunatnopomarańczowej gleby z nieco bledszą warstwą na szczycie. Nie tyle stały, co osuwały się, plaża w dole była więc usiana wielkimi bryłami, które musiały spaść z góry, masą drobniejszych kamyków i rozrzuconymi gdzieniegdzie wielkimi okrągłymi głazami. Brązowawy piasek był gładki i wilgotny. - Jest przypływ - powiedział Mark. Znowu oczy wiście zgadywał. Nie mieliśmy zegarka. Nie dało się określić, jak długo jesteśmy w drodze i ile czasu zabierze nam wędrówka z powrotem. Bolały nas nogi. - Lepiej zatrzymajmy się tu - powiedział - nie możemy zostać zbyt długo. Usiadłam na trawie, wyjęłam z kieszeni owiniętą w celofan małą porcję wieprzowiny w cieście i położyłam ją między nami. Zzułam japonki i obejrzałam stopy. Były obrzydliwie brudne, brązowe od kurzu na szosie i polach, otarte do krwi między dużym palcem a następnym. Odchyliłam paluch i podmuchałam w to bolące miejsce. Potem ostrożnie zaczęłam odkręcać butelkę Tizera, tak żeby nie wyleciały bąbelki i by się nie zmarnowała część płynu. - To mój ulubiony napój - oświadczyłam i piłam miarowymi łykami, przymykając oczy. Znów mnie obserwował - łowił wzrokiem jasność mojej karnacji, prześwitującą między brzegami ubrania. Butelka mlasnęła, kiedy oderwałam ją od ust i przemknęła przez nią ławica nowych bąbelków. - Czy oni mają zamiar mnie wyrzucić? - zapytałam, wręczając mu napój. Próbowałam to powiedzieć jakby od niechcenia, ale zdradził mnie głos i sposób, w jaki na niego patrzyłam, szukając jakichś wskazówek. - Nie wiem - odparł Mark, popijając słodką i ciepławą ciecz. Z pewnością zaczynał się czuć panem sytuacji. Niewątpliwie pomogło mu to gapić się tak na mnie, taksować spojrzeniami, nieco marszcząc brwi, jakby usiłował nadać mi jakąś odpowiednią nazwę: stworzeniu, które nie istniało wcześniej, terminowi z encyklopedii, który znienacka przyoblekł się w ciało. Jedno oko miałam nieco większe od drugiego. Pod nimi rysowały się lekko fioletowe cienie. Bladych powiek nie pokrywały żadne piegi. Miałam spękane wargi, suche pod chwilową warstewką napoju, który zabarwił ich obrysy na pomarańczowo. W kącikach ust zastygł brud. Jeśli wpatrywanie się we mnie kiedyś przerażało Marka, teraz działało na niego wręcz przeciwnie. Im więcej we mnie wlepiał wzrok, tym bardziej czuł się kimś na równi ze mną, nawet kimś wyżej. Zgadywał, co mogę teraz powiedzieć albo zrobić i wychodziło mu to. Nic, co mówiłam, już go nie zaskakiwało. - Twoja mama chce, żebym została - odezwałam się - twój ojciec też. Ma mi pokazać książki. Ale wtedy nie poszła ze mną. A ty nie głosowałeś... Mark wzruszył ramionami. Odłożył butelkę. - I co? - zapytał. Na jego twarzy pojawił się szeroki uśmiech. - Dalej mnie nie cierpisz? - spytałam i natychmiast tego pożałowałam. Wiedziałam, że uważa, że ja cały czas czegoś od niego chcę, a teraz chcę jeszcze więcej. A skoro już zdarzyło się najgorsze (albo tak sądził), to sam fakt, że czegoś chcę, dawał mu władzę, proporcjonalną do natężenia moich pragnień. Czuł, jak jakiś nowy, ożywczy płyn krąży w jego żyłach. Nie miał pojęcia, jak go użyć; to coś płynęło przez niego rwącym potokiem i zalewało wszystkie zakątki. Uśmiech na jego twarzy stał się jeszcze szerszy. Nie powiedział ani słowa otuchy. - Czy ty kiedykolwiek przestaniesz? - spytałam podniesionym tonem. A kiedy dalej się we mnie wpatrywał, zerwałam się na równe nogi. Miałam ochotę go uderzyć. - Powinieneś kochać nieprzyjaciół! - zawołałam. - Jesteś obłudnikiem. To grzech, jeśli ich nie kochasz! Zaczął się śmiać. Wkrótce cały się trząsł, nie potrafiąc opanować śmiechu. - Powinieneś im wybaczać! - Jego śmiech, czego chyba nie był świadom, stał się donośniejszy, ale teraz i tak nie mógłby już nic powiedzieć, nawet gdyby chciał. Obróciłam się do niego tyłem, przeszłam parę kroków w stronę poszarpanej krawędzi urwiska; usiadłam na niej, a nogi dyndały mi swobodnie ponad pustką. Poczułam się tak odprężona, jakbym odpoczywała na krześle. Nagły podmuch wiatru porwał moje włosy do przodu, ciągnąc za resztki warkoczy. Popatrzyłam w dół na spadek terenu, czy raczej bardzo strome zbocze; poniżej rozpościerała się plaża. A wtedy, bez uprzedzenia, odbiłam się dłońmi, zawisłam luzno nad krawędzią i znikłam. 23 Podążam za Heikkim już prawie czterdzieści kilometrów, mnie, więcej na południe, i ląduje na par]d śród otoczonych drzewami bloków mieszkalnych. Heikki pokazuje mi matą łódkę, którą przechowuje przez zimę pod brezentem na parkingu. Potem idziemy schodami na czwarte piętro. Mieszkanie, mówi Heikki, nie jest jego naturalnym środowiskiem: drewniany dom w tradycyjnym
[ Pobierz całość w formacie PDF ]
zanotowane.pldoc.pisz.plpdf.pisz.plkskarol.keep.pl
|