Podstrony
|
[ Pobierz całość w formacie PDF ]
którym dochodzi do zarażenia śpiącej ofiary malarią - to jak trujący pocałunek z bajki. Chociaż Oupa, podobnie jak reszta z nas, uległ kiedyś dziwnym, sennym gorączkom malarycznym, to jednak Cia i ja podejrzewamy, że motyw jego ataków na moskity jest bardziej błahy. On po prostu chce je wykończyć z powodu ich bezustannego wysokiego brzęcze- nia i wściekle swędzących obrzęków, jakie wywołuje pozostawiany przez nie antykoagulant krwi. Niezależnie od powodu, Oupa nie- zmordowanie oddaje się próbom uwarzenia śmiertelnego środka na komary. Jobe pełni funkcję aptekarza i zaopatruje go w składniki do eksperymentów. - Ten środek, madala, jest silnym muti - stwierdza Jobe, podając kolejny gryzący okład, przygotowany przez miejscowego n'anga, któ- ry jest też zielarzem. Obie z Cią jesteśmy zarówno asystentkami, jak i królikami doświadczalnymi, co nigdy nie jest przyjemne, ponieważ bazą każdej mieszanki jest chinina. %7ładna z nich nie przynosi spodziewanych efektów. Moskity zbliżają się do nas każdego letniego wieczora, zanurzają swoje podobne do strzykawek trąbki w naszym ciele i piją jak wampiry, niezależnie od stężenia chininy w naszych żyłach. Mama powiedziała nam, że pew- nego roku, kiedy fala malarii w naszym rejonie przybrała rozmiary 47 epidemii, rząd wysłał samoloty zalewające nas DDT3, które niszczyło plony i zatruwało rzeki, ryby oraz ptaki; pozostawiało za sobą śmierć, a jej wspomnienie zawsze będzie przywoływało koszmary. W końcu odór rozkładającego się mięsa przenikał całą dolinę. Oupa mówi, że to był holokaust. Kiedy Cia usłyszała o koszmarach dręczących Mamę, podeszła do Oupa i zaczęła opowiadać mu kłamstwa na temat jego muti na moski- ty. Powiedziała, że działa ono znakomicie i namawiała, by przekazał rządowi, iż już nigdy nie musi tu wracać ze swoimi samolotami. - Powiesz im, Oupa? Powiesz rządowi, że nie muszą tu wracać? Nigdy więcej. Będziemy brali twoje muti i już nie zachorujemy, obie- cuję - prawda, Nyree? Któregoś popołudnia ja i Cia słyszymy, że Mama płacze w swo- im pokoju. Dochodzi do nas łkanie tłumione przez ciężkie tekowe drzwi, za którymi stoimy, nie wiedząc, co zrobić. Cia patrzy na mnie zmartwiona. Mama nigdy nie zamyka drzwi na klucz. Wreszcie prze- kręcam gałkę i skradamy się do środka jak para intruzów. Mama leży skulona na łóżku z twarzą odwróconą do ściany. Wydaje się, że nas nie zauważa. Nigdy wcześniej nie widziałam, by Mama płakała, i jestem zaszokowana. Stoimy, obserwując ją, i nie mamy odwagi jej zawołać. Po długiej chwili Cia szepcze: - Mamo? Mama podnosi głowę i odwraca się w naszym kierunku. Jej twarz jest pokryta plamami, oczy opuchnięte. - Chodzcie tutaj, kochane - mówi, wyciągając do nas ręce. Z ulgą ruszamy w jej stronę. - Po prostu rozczulam się nad sobą, nie martwcie się. W dłoni trzyma pomięty list od Taty. Poznaję jego wielkie bazgroły na niebieskiej bibule. - No, chodzcie - mówi i kiedy wspinamy się do niej na łóżko, po- kazuje nam ostatnią kartkę. Przyglądam się przeznaczonemu dla nas DDT- uniwersalny środek owadobójczy, stosowany do zwalczania stonki ziemniaczanej i innych szkodników; ze względu na toksyczność dla ssaków wycofany z użycia w wielu krajach (przyp. red.). 48 rysunkowi, szukając w nim czegoś szczególnego. Ale wygląda tak jak zwykle: Tata celuje ze strzelby. Jeszcze raz lustruję jej zaczerwienioną twarz, ale teraz widzę na niej uśmiech. - Po prostu tęsknię za waszym tatą, to wszystko. Otacza nas ramionami, każdą po swojej jednej stronie, i przyciąga blisko do siebie. Przez dłuższy czas leżymy tak oparte o poduszki. Mama głaszcze opuszkami palców bladą skórę na wewnętrznej części naszych rąk. %7ładna z nas nic nie mówi. Nie chcę, by coś przerwało ten stan. Potem Cia wszystko niszczy. Drży od łaskotek i to wyrywa Mamę z zamyślenia. Wzdycha: - Czasem, dziewczynki, zastanawiam się, czy to wszystko nie pój- dzie na marne. Pewnie i tak skończymy jak Zambia, choćbyśmy nie wiem, co robili. Mama urodziła się w Zambii, tylko wtedy nazywała się ona Pół- nocna Rodezja. Jej rodzice, a nasi dziadkowie, nadal tam mieszkają, w mieście o nazwie Kalalushi. Na święta Bożego Narodzenia jezdzimy do nich w odwiedziny. Mama mówi, że w czasach jej dzieciństwa to było cudowne miejsce. Cia marszczy nos, ale nie mówi, że z pewno- ścią nie jest już cudowne. Przez cały czas, gdy tam jesteśmy, Mama nie przestaje wzdychać. Kalalushi jest powoli zjadane przez zachłanne rośliny. Leży na skraju dorzecza Kongo, poniżej rdzewiejącej, opuszczonej kopalni miedzi. Jeden z szybów przewrócił się i w połowie zatonął w błocie. Wszędobylskie korzenie afrykańskich drzew ognistych, które wciąż rosną wzdłuż alei, poprzerywały asfalt i jazda po zmroku jest tu zbyt niebezpieczna. Domy są w większości opuszczone, zrujnowane, ciemne i ponure, okna zieją pustką, jak oczy w popękanych okularach. Frontowe ogródki rosną dziko, choć można w nich jeszcze dostrzec rozmazane kontury dopieszczonych niegdyś rabatek. Dziadek i Babcia zajęli dom dyrektora kopalni i Mama mówi, że mieszkają w wybla- kłym bogactwie i pożyczonej ważności, co brzmi jakby opisywała zniszczone ubrania i to jest akurat prawda, bo noszą stare rzeczy. Dziadek pracował kiedyś w kopalni. - To jest odpowiednia praca - mawia. Tata opowiada nam, że kopalnie miedzionośnego pasa należały niegdyś do najbogatszych na świecie i wciąż możemy zauważyć ich świetność - jest tu pole do krykieta z pawilonem zaduszonym pnączami, są zachwaszczone boiska do tenisa i klub rekreacyjny ze zjedzonymi przez mole aksamitnymi zasłonami, zaśniedziałym sre- brem w szafce na trofea i wyblakłymi literami na tablicy kapitanów. Mama opowiadała nam o tańcach w sali balowej i stojąc teraz w jej udrapowanej zakurzonymi prześcieradłami ciszy, można niemal usłyszeć brzdąkanie na starym fortepianie, echa śmiechu, pobrzęki- wanie kieliszków do szampana. To tutaj Tata spotkał Mamę, na jednej z potańcówek. Tata jechał autostopem z Południowej Rodezji. Mówi, że Mama natychmiast straciła dla niego głowę. Ostatnie nazwisko
[ Pobierz całość w formacie PDF ]
zanotowane.pldoc.pisz.plpdf.pisz.plkskarol.keep.pl
|