Podstrony
|
[ Pobierz całość w formacie PDF ]
na drugich. Karol ma na pewno rację poparłem gorąco towarzysza. Colorado zastanowił się chwilę, a potem oświadczył z uśmiechem. Co dwie... przepraszam: trzy głowy, to nie jedna. A ja przyzwyczaiłem się zawsze samotnie podejmować decyzję. Ruszyliśmy wolno, bacznie obserwując oba brzegi w poszukiwaniu miejsca, w którym ścigany przez nas człowiek wyjechał z nurtu. Przede wszystkim trzeba było uważać na brzeg kamienisty i na zarośla najwygodniejsze okazje, by nie zostawić śladów. Niestety, nigdzie nie mogliśmy trafić nawet na żwir. Wszędzie ciągnęły się piaszczyste plaże, gładkie, jak gdyby je kto przed chwilą szczotką zamiótł. Poczynałem już wątpić, czy słusznie postąpiliśmy wybierając ten kierunek jazdy, gdy Colorado zatrzymał konia w miejscu, gdzie na granicy lądu i wody rosła rzadka trawa. Zeskoczył z siodła i schyliwszy się, coś bacznie obserwował. Potem przeszedł kilka kroków ukląkł. W końcu wyprostował się. Jedziemy oświadczył tylko niech mnie nikt nie wyprzedza. To jest chytrus pierwszej klasy: zacierał ślady, prostował trawę, ale mnie w pole nie wyprowadzi. Sądzę, że po kilku jardach wszystko stanie się bardziej jasne. Przewidywał słusznie. Kawałek dalej trawa była lekko zdeptana, jeszcze dalej wyrazny już ślad, prowadzący ciągle wzdłuż rzeki, zgodnie z jej biegiem. Tak więc tropiony przez nas człowiek zmierzał albo ku szczątkom zagrody O'Briena, albo w ich pobliże. Karol uważał, że wyprzedza nas o godzinę dobrej jazdy, a Colorado potwierdził ten pogląd. Jednakże nawet lornetki nie ukazały nam na horyzoncie ani cienia jezdzca. Zbliżał się wieczór. Widoczność pogarszała się z każdą chwilą. Należało przerwać pościg i rozbić obozowisko w jakimś odkrytym miejscu. Szczęśliwym zbiegiem okoliczności ujrzeliśmy w niewielkiej dali czarną linię lasu. Wieczorne zorze gasły już na niebie, gdy przekroczyliśmy granicę drzew. Colorado zeskoczył z konia i spenetrował najbliższy teren. Wrócił zadowolony. Jesteśmy bezpieczni stwierdził. Przynajmniej na tę noc. O ogniu jednak nie ma mowy. W wyniku takiej decyzji jadłem najgorszy od wielu dni posiłek: pemikan i suchary. Teraz trzeba się przespać stwierdził Colorado. Na noc zaplanowałem małą wycieczkę. Pieszo. Nasz uciekinier także gdzieś nocuje, myślę, że niezbyt daleko. Pójdziemy we dwóch zwrócił się do Karola doktor zostanie przy koniach. Niech więc nas teraz popilnuje. To rzekłszy wziął siodło, derkę i powlókł się najbliższe drzewo. Przyznam, trochę mnie dotknęło takie postępowanie. Należało chyba zapytać, co o tym sądzę. Karol okazał się zdrajcą. Na moje wymowne spojrzenie pokiwał głową, uśmiechnął się i owinąwszy w koc mruknął: No, to czuwaj nad nami, Janie. Kiedy już obaj chrapali w najlepsze, siadłem ze strzelbą w ręku na samym skraju lasu. Widoczność stawała się coraz gorsza. Szara zasłona opadała z nieba na ziemię i nim zabłysły pierwsze gwiazdy, uczyniło się bardzo ciemno i bardzo cicho. Na koniec księżyc wypłynął zza chmury i rozproszył mrok. Nagle wszystko pobielało. Pusta preria osnuła się srebrzystą mgiełką, pózniej ukazał się na niej zamazany cień ptaka. Przeniknął bezszelestnie nad moją głową. Po- cząłem ziewać, zerknąłem na towarzyszy. Spali. Wstałem, przeciągnąłem się i... ruszyłem wzdłuż linii drzew, w kierunku niewidzialnej rzeczki. Postanowiłem, iż przejdę tylko kawałek, aby odpędzić sen, i zaraz zawrócę. Ale za każdym razem, kiedy mówiłem sobie, że odszedłem już zbyt daleko, coś mnie korciło, aby przejść nieco dalej. W ten sposób ujrzałem wreszcie ciemniejszy pas przecinający płaszczyznę prerii. To musiała być rzeczka. Zawróciłem, zerknąłem w głąb leśnej głuszy i natychmiast padłem plackiem. Dostrzegłem złotawy ognik migocący daleko między pniami. Leżałem długo, wpatrzony w światło. Powinienem był teraz zawrócić. Ostrzec towarzyszy. Jakiś duch przekory skłonił mnie do pozostania na miejscu. W sekundę pózniej powziąłem decyzję do- kładniejszego zbadania zródła blasku. Pochyliwszy się i bacząc na każdy krok, wkroczyłem w leśną gęstwę. Mimo ostrożności niejeden raz nastąpiłem na suchy patyk, którego trzask brzmiał w moich uszach jak huk gromu. Przystawałem, cały zamieniony w słuch, ale jakoś nic się nie działo. Płomyk nadal migotał w głębi ciemności. Rozpoczynałem więc dalszą wędrówkę, padłem na kolana, na ręce i zacząłem się czołgać. Strzelba teraz zawadzała mi przy każdym ruchu, musiałem ponadto uważać, aby nie zapchać wylotu lufy mchem lub ziemią. Spociłem się setnie, a chociaż ogień był coraz wyrazniejszy, ciągle jeszcze nie potrafiłem dojrzeć, kto przy nim siedział. Wreszcie podpełznąłem tak blisko, że blask ognistego kręgu padał tuż, tuż przed moją głową. Płomień wystrzelał ze środka malutkiej polanki, dokoła niego tkwiły nieruchomo trzy sylwetki ludzkie. Na drewnianym rożnie, osadzonym na dwu rozwidlonych gałęziach, piekł się spory kawałek mięsa. Leżałem przez kilka minut w zupełnej ciszy. Wreszcie usłyszałem głos: Co z Tomem? zapytał nieoczekiwanie człowiek zwrócony do mnie plecami. Dlaczego nie wraca? A chociaż dla ciebie to lepiej. Miałbyś się z
[ Pobierz całość w formacie PDF ]
zanotowane.pldoc.pisz.plpdf.pisz.plkskarol.keep.pl
|