Podstrony
|
[ Pobierz całość w formacie PDF ]
badań. Amerykański operator gwałtownie za- 145 oponował. Oznajmił, że zaskoczyło go i jednocześnie zszokowało, że pełniącemu tak odpowiedzialną funkcję oficerowi służb bezpieczeństwa mogło przyjść do głowy, by narazić na ryzyko niezwykle cenny mechanizm, jakim jest Raymond. Raymond wysłuchał go z powagą, następnie spojrzał na Ziłkowa, który oczywiście miał przekonujące kontrargumenty: mechanizm zaprojektowano do zabijania, a od poprzedniej próby minęło pięć lat, można przecież tak wszystko ułożyć, by do minimum zredukować ryzyko wyśledzenia sprawcy przez policję, a poza tym, jeśli chodzi o niego, to nie podpisze żadnego dokumentu potwierdzającego doskonały stan mechanizmu, dopóki próba nie zostanie przeprowadzona. Amerykański operator odparł na to, że doskonale, skoro Ziłkow tak uważa, to Raymond otrzyma instrukcję zabicia pracownika jednego z zamkniętych pięter szpitala. W odpowiedzi usłyszał, że Ziłkow w żadnym razie nie wyda takiego rozkazu, ponieważ naruszyłoby to strukturę organizacji na tym obszarze, a Raymond równie dobrze może zabić jakąś bezproduktywną kobietę albo dziecko poza szpitalem. Amerykański operator odpowiedział, że nie ma żadnego powodu, żeby zabijać osoby bezproduktywne, bo można wyciągnąć dodatkowe korzyści - skoro Ziłkow tak upiera się przy ryzyku - i istotnie wzmocnić pozycję Raymonda w gazecie, a tym samym jego wartość dla partii, na ofiarę wybierając jego bezpośredniego przełożonego, Holborna Gainesa. Istnieje przecież szansa, że po pięciu latach pracy w charakterze asystenta Gainesa Raymond dostanie jego stanowisko, przez co zyska większe wpływy w ścisłych kręgach rządowych. Ziłkow oznajmił, że guzik go obchodzi, kogo Raymond zabije, byle tylko wykonał zadanie skutecznie i zgodnie z instrukcjami. Postanowiono, że Gaines zginie dwie noce później. W rezultacie tej wymiany zdań amerykański operator stosownymi kanałami przekazał gorzkie narzekania na lekkomyślne i głupie obchodzenie się Ziłkowa z jednym z najcenniejszych elementów aparatu, 146 jakim partia dysponuje w Stanach, w dodatku najzupełniej zbędne, gdyż Raymonda przebadali technicy z Instytutu Pawłowa. Na nieszczęście dla Gainesa było już za późno, żeby go uratować, nie minęły jednak dwa tygodnie, a Ziłkowa wezwano i udzielono mu surowej nagany. Po powrocie do Ameryki traktował Raymonda i jego operatora z najwyższą czujnością, jakby byli dyrektorami jego wydziału. Rano dziewiątego dnia pobytu w lecznicy, niecałe dwie doby przed zamordowaniem Gainesa, Raymond obudził się z głębokiego snu i zdumiony stwierdził, że leży w obcym łóżku z nogą na wyciągu, choć jeszcze bardziej zaskoczył go widok wpatrzonej w niego, wykrzywionej rozpaczą twarzy matki. Zawsze dotąd widywał jej twarz z wygładzonymi rysami, starannie umalowaną i dopracowaną - matka wykorzystywała ją jako środek do osiągnięcia celu, tak samo jak wykorzystywała cadillaca, by dowiózł ją w wybrane miejsce. Zawsze miała nieskazitelną cerę, tylko w oczach, wspaniale rozstawionych i czystych, z białkami niepoznaczonymi maleńkimi żyłkami, czaiła się niewyraźna zapowiedź złości i szalonego zniecierpliwienia. Zawsze panowała nad wyrazem ust, tak jak wędzidło ma władzę nad pyskiem wierzchowca. Całość zawsze okalały doskonałe jasne włosy i zmiękczały ją. Kiedy po otwarciu oczu Raymond się przekonał, że ma przed sobą żałosną karykaturę tamtego obrazu, krzyknął głośno i matka zorientowała się, że jest przytomny Włosy miała potargane, oczy czerwone jak królik od długiego płaczu. Policzki lśniły od wilgoci, która zmyła kosmetyki zwykle maskujące zmarszczki. Usta były wykrzywione grymasem brzydkiego żalu nad sobą. Matka głośno łkała i wycierała nos w za małą chusteczkę. Na krzyk syna natychmiast się wyprostowała, usiłując przybrać opanowany wyraz twarzy, co jednak w tak krótkim czasie nie było możliwe, podświadomie zresztą chciała zyskać uznanie za 147 strach, który Raymondowi - wiedziała o tym - wyda się nieprawdopodobny; za wylane z jego powodu łzy. - Raymondzie, och, mój Raymondzie. - O co chodzi? - Och... - Johnny nie żyje? -Co? - Do diabła, co się z tobą dzieje? - Przyleciałam tak szybko, jak to było możliwe. Wsiadłam do samolotu w tej samej chwili, kiedy mogłam wyjechać. - Dokąd wyjechać? Wybacz banał, ale... gdzie ja jestem? - Lecznica Swardona. - Lecznica Swardona gdzie? - W Nowym Jorku. Potrącił cię samochód, kierowca uciekł. Och, ależ byłam przerażona. Przyjechałam tak szybko, jak się dało. - Kiedy? Od jak dawna tu jestem? - Osiem dni, dziewięć. Nie wiem. - I tak po prostu tu przyjechałaś? - Raymondzie, czy ty mnie nienawidzisz? - Nie, mamo. - Kochasz mnie? - Tak, mamo. Spojrzał na nią ze szczerym niepokojem. Zabrakło jej sił? Zepsuła się ta jej waląca na oślep machina? A może to jakaś zręczna parodystka, którą przysłano, by zagrała rolę matki, podczas gdy prawdziwa mamusia próbuje otrzeźwić Wielkiego Męża Stanu? - Mój mały chłopczyk. Mój kochany synek. I zaczęła bezgłośnie łkać, jej ramiona poruszały się w górę i w dół w okropny sposób, krzesło, na którym siedziała, dygotało. Wiedział, że nie ma w tym nic udawanego. Musiała trafić na jakiś naprawdę poważny problem. To po prostu niemożliwe, żeby płakała, bo on leży w szpitalu. Z maleńkiej chusteczki spadła flegma i przykleiła się jej 148 do policzka. Raymond na moment przymknął oczy, ale nie zamierzał matce o tym powiedzieć. Poczuł głęboką satysfakcję na myśl, że po wyjściu od niego w końcu spojrzy w jakieś lustro i zobaczy swoją twarz. - Oszustka z ciebie, mamo. Mój Boże, nigdy w życiu tak dobrze się nie czułem i
[ Pobierz całość w formacie PDF ]
zanotowane.pldoc.pisz.plpdf.pisz.plkskarol.keep.pl
|