Podstrony
|
[ Pobierz całość w formacie PDF ]
sawannach przez pewien okres dziwny rodzaj makabrycznej romantyki. Tuż przed pierwszą wojną światową grasował na sawannach Murzyn Ocean Shark", Rekin Oceanu, zbrodniarz i siepacz o nieprawdopodobnym tupecie, którego sama już nazwa rzucała na Indian blady popłoch i przerażenie. Ocean Shark tak się rozwydrzył, że nawet białym ranczerom, nielicznym wtedy na sawannach, groził zagładą. Był to siłacz nie lada, ale gdy pewnego razu przy ludziach naraził się Amerykaninowi B.L. Hartowi, tenże wyzwał go na pięści, po zaciętej walce zbił brutala na kwaśne jabłko i rozłożył go jak szmatę. Był to zatem Amerykanin jak gdyby pokroju Samsona z filmu i niebawem został jednym z zięciów starego Melville'a. Po tej klęsce Ocean Shark stracił ikrę, gwiazda jego zbladła i ludzie się nie dziwili, gdy wkrótce pewien Indianin Makuszi wpakował mu kulę w łeb za to, że Shark zgwałcił mu żonę. Cierpliwi, łagodni, nieprężni, pokojowo usposobieni, raczej do uśmiechu niż do gniewu skłonni tacy byli Indianie Makuszi. Podczas gdy zaczepni wojownicy Karibowie rosę nazywali prostacko moczem gwiazd", Makuszi nazywali ją według relacji R. Schomburgka śliną gwiazd". Zlina w pojęciach Indian była czymś szlachetnym. 56. Cukierki i ciastka dla Makuszi Starosta Green, jak wspomniałem, zabrał mnie do ludnej wsi Yupukari na uroczystość szkolną, ale jaką, tego nie wyjaśnił. Po drodze wstąpiliśmy do Manari i zabrali stamtąd chińskiego kupca Wanga, przebywającego w pensjonacie, oraz kilkadziesiąt pakownych kartonów dla dziatwy. Gdy zajechaliśmy na miejsce, w przystrojonej szkole już oczekiwały nas roje dzieci i ich rodzice, i ich starsze rodzeństwo, razem chyba przeszło dwieście par roziskrzonych oczu. Gdy kartony otworzono, a uroczystość się rozpoczęła, bielmo spadło mi z oczu, przejrzałem: była to wyborcza agitacja na rzecz partii D'Aguiara. Reakcyjny, jak się okazało, starosta wzruszająco przemówił do Indian o ich prawdziwych przyjaciołach, czuwających w Georgetown nad ich pomyślnością, czego skromnym dowodem było przybycie hojnego Mr. Wanga, wysłannika wypróbowanych przyjaciół wszystkich szczepów. Po tych ciepłych słowach starosta Green przystąpił do dzieła, otwierał kartony i oddawał je w ręce Mr. Wanga, a z tych kartonów buchała orgia barw i dobrych rzeczy. Były tam karmelki, czekoladki, gumy do żucia, ciastka, dziesiątki lemoniad i coca coli, zabawki przeróżne, prześliczne, przemyślne, choć pewnie przecenione" według nomenklatury naszych barbarzyńców językowych. I były także fujarki przerazliwe i gwizdki przeklęte, a jako clou wszystkiego, szczyt przyjazni zjawiły się góry najlepszych jabłek kalifornijskich, które błyszczały i czerwieniły się, i były potwornie drogie w Georgetown: to już istny szał hojności bogatych przyjaciół z dalekiej stolicy. To czternasta wieś, gdzie rozdaję dary! pochwalił się do mnie Mr. Wang. Mr. Wang sam osobiście rozdawał podarki siedząc na wywyższonym stołku jak żółty bóg łaski pełen. Dzieci, rodzice i inni Indianie tworzyli nieustanne kolejki, wielokrotnie podchodzili do krynicy darów i wznosili wdzięczne oczy. Przyjmowali słodki uśmiech z twarzy dobroczyńcy, a słodycze z jego błogosławionych rąk. Ja też dostałem butelkę jakiejś oranżady, chociaż poza kolejką. Wnet na podłodze kulały się przeróżne butelki, walały się kolorowe papierki od cukierków i ciastek, a powietrze przeszywały ostre świsty, gwizdy, jazgoty i dudnienie piekielnych gwizdawek. Poza tym wyrywał się coraz potężniejszy wrzask z ludzkich gardeł, opchanych słodyczami. Starzy i młodzi wychodzili na świeże powietrze, nabierali tchu i wracali do kolejki. Trzy godziny trwała uczta i uszczęśliwianie Indian. Ludzie wciąż dmuchali w gwizdki, byli podnieceni, parskali śmiechem. Tylko gdy ich fotografowałem, przybierali poważne pozy, ale z wielkim trudem. Stanął przed aparatem także Mr. Wang w otoczeniu roześmianych Indian i po zdjęciu prosił, żebym mu koniecznie dostarczył odbitek tej fotografii. Bardzo mu się przydadzą dla przyszłej działalności. Wierzę, wierzę! przyznałem mu. Potem wyczerpały się zapasy i ludzie zaczęli odchodzić do domów; zbliżało się południe. Sala szkolna opustoszała, tylko na podłodze pozostały kupy papierków, torebek, opakowań, szkła. A między tymi rupieciami sensacja: poniewierały się jabłka. Dziesiątki porzuconych jabłek, tych czerwonych, kalifornijskich, że aż oczom nie chciało się wierzyć. Takie kosztowności wśród odpadków. Były to, powtarzam, najlepsze, luksusowe jabłka, kosztujące w tym kraju
[ Pobierz całość w formacie PDF ]
zanotowane.pldoc.pisz.plpdf.pisz.plkskarol.keep.pl
|