Podstrony
|
[ Pobierz całość w formacie PDF ]
dotyk tych dłoni i za bardzo chciała o nim zapomnieć. Tylko one nie zmieniały się u tego mężczyzny, niezależnie od tego, kogo udawał. - Naprawdę nazywasz się Samuel Charmaneaux? - Teraz tak - odpowiedział, patrząc na drogę. Co za odpowiedz, pomyślała. Jak mam z nim postępować? Zapragnęła, by zniknął z jej życia. Już raz przecież odszedł bez słowa, co zraniło ją bardziej, niż mogła przypuszczać. Po co wrócił? - Nie ma dużego ruchu na ulicy, a i restauracja na rogu wygląda na zamkniętą - zauważył. - Jest po dziesiątej. Greenowie zamykają o tej porze - odpowiedziała, zaskoczona tą uwagą. - Ulice Atherton pustoszeją o dziesiątej? - spytał z uśmiechem. - Nie. Jest kilka lokali otwartych do pózna i nocne kino. Rozumiem, że dla kogoś pochodzącego z Chicago to niewiele. - Mówiłem ci, że wyjechałem stamtąd w dzieciństwie. Umiem się przystosowywać. - Zatrzymał się na czerwonym świetle i zafascynowany rozejrzał się dokoła. - Co cię tak zainteresowało? - Twoje miasto. Nie wiedziała, o czym on mówi. Znajdowali się na skraju dzielnicy, w której mieszkańcy Atherton zwykle załatwiali interesy. Na jednym rogu widać było stację benzynową, na drugim drogerię i stary budynek, w którym przyjmował lekarz, a dalej mały kościół. Przed nimi rozciągała się najstarsza część miasta. Stały tu domy najszacowniejszych jego mieszkańców z werandami ocienionymi przez stuletnie drzewa Tej nocy drzewa były ledwie widoczne w ciemnościach, a pozbawione jeszcze liści wyglądały jak szkielety. - Domyślam się, że nie bywałeś w takich miejscach. - To prawda. Zmieniły się światła, więc minęli skrzyżowanie. - Co to za dom? - spytał, wskazując na jednopiętrowy budynek po lewej, na którym widniał szyld nieczytelny w mroku. - Nowa biblioteka, inaczej dom Frazerów, bo ta rodzina zbudowała go pięć lat temu - wyjaśniła, zastanawiając się, czy Samuel ma zamiar nadal prowadzić taką nic nie znaczącą rozmowę. Skądinąd wiedziała, że cokolwiek ten człowiek robił, miało swój cel. - Znasz tu wszystkich? - zapytał. - Nie. Atherton nie jest aż tak małe. Ale urodziłam się tutaj, a teraz uczę w szkole, więc mam kontakt z wieloma osobami. - Wiesz o wszystkim, co się tu dzieje? - Prawie. - To dobrze. Atherton wygląda na miłe miasto. Widziałem wiele sklepów. Ludzie robią zakupy na miejscu? - Przeważnie tak. Czasem jeżdżą do centrów handlowych w Kansas City, ale... Czemu, u licha, cię to interesuje? - To ważne dla rozwoju miasta, by mieszkańcy robili w nim zakupy - odpowiedział z powagą. - Dane statystyczne mówią, iż Atherton należy do miast o wysokim współczynniku przyrostu naturalnego, a to daje nadzieję na jego rozwój. Jane była tak zaskoczona tematem rozmowy, iż nie zauważyła, dokąd jadą. - Rozumiem, że nie zamierzasz się u nas osiedlić. Człowiek twojej profesji nie miałby tu nic do roboty. - A więc już wiesz, czym się zajmuję? Sądziłem, iż miałaś pewne wątpliwości. - Na pewno nie jesteś Jamesem Bondem. Roześmiał się tak jak wtedy, gdy stwierdziła, że mógłby być herpetologiem. Jane wszystko pamiętała, ale tak bardzo starała się pozbyć tych wspomnień, iż nie spostrzegła nawet, kiedy dżip zwolnił. Wjechali na podjazd starego domu, w którym paliło się światło na ganku. - To moje mieszkanie! - zawołała zaskoczona. - Mówiłem, że pytałem o ciebie i twoja gospodyni okazała się bardzo pomocna - wyjaśnił, parkując w miejscu, w którym zawsze ona stawiała swój samochód. - Frances Ann powiedziała ci, gdzie jestem? - spytała z niedowierzaniem. Panna MacAllister, wszędzie węsząca niebezpieczeństwo, prędzej wezwałaby policję, niż zaufała nieznajomemu. - Wyznałem, że jestem twoim narzeczonym. - Co takiego? Jak mogłeś?! Czy wiesz, na co mnie naraziłeś? O co mnie wszyscy będą pytać? Jaki to kłopot dla mnie? - Jane! - Wziął ją za rękę, a ona poczuła falę gorąca. - Nie chcę przysparzać ci kłopotów. Ale czy nie trudniej wyjaśnić ciążę, jeśli nie ma się narzeczonego? - Ja... nie jestem... - zaczęła słabym głosem, niepewna własnych racji. W końcu wszystko jest możliwe. Chciała wierzyć; że ostatnia miesiączka była tak skąpa z powodu stresu, ale jej szwagierka miała podobne objawy, gdy spodziewała się dziecka. Próbowała o tym nie myśleć, bo musiałaby przyznać, że postąpiła głupio wtedy w dżungli. Należałoby też rozważyć konieczność opowiedzenia o wszystkim matce, przyznania, że nie zna nawet nazwiska ojca dziecka. Ale teraz ten człowiek był tutaj i kazał się nazywać Samuelem. Odgarnęła włosy z twarzy. Mimo że od czasu do czasu odczuwała też mdłości, ciągle nie mogła uwierzyć w możliwość ciąży. To wszystko wina stresu, a może była na coś uczulona albo przywlokła z wyspy jakiegoś wirusa... Samuel przesunął kciukiem po jej dłoni. - Zrobię wszystko, by ułatwić ci sytuację - obiecał. W tej chwili nawet zaproszenie tego człowieka do mieszkania wydało się jej lepsze niż siedzenie z nim tutaj w ciemności. - Chodzmy na górę - zaproponowała, otwierając drzwi. - Zrobię czekoladę. Nie potrafiła wystarczająco szybko wejść po schodach, a potem drżącą ręką trafić w dziurkę od klucza. To śmieszne, lecz nie mogła również logicznie myśleć. W ogóle bała się myśleć. Otworzyła drzwi i zapaliła światło. - Słuchaj, mam kilka pytań, na które muszę uzyskać odpowiedzi... O mój Boże! - zawołała na widok dwóch skórzanych waliz na środku pokoju. - Skąd się to wzięło? - To moje. - Samuel położył dłonie na ramionach Jane, przesunął ją delikatnie, a potem zamknął drzwi. - Jak się tu dostałeś? Frances Ann nie powinna była cię wpuszczać, niezależnie od tego, co jej powiedziałeś! - Nie było trudno wzbudzić zaufanie twojej gospodyni. - Nie miałeś klucza. - To nie problem. Oczywiście, co to dla niego! pomyślała. - Możesz od razu zabrać bagaże do samochodu, bo tu nie zostaniesz - zdecydowała. - Na pewno lepiej niż ja orientujesz się, co wypada, a
[ Pobierz całość w formacie PDF ]
zanotowane.pldoc.pisz.plpdf.pisz.plkskarol.keep.pl
|