Podstrony
|
[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Rebeki. Myśl, że mogłoby ich coś łączyć, wydała mu się absurdalna. Gdy sięgnął do klamki, by otworzyć drzwi jadalni, Rebe¬ ka uchyliła je z drugiej strony. Była zarumieniona, miała wło¬ sy w lekkim nieładzie. Wyglądała tak czarująco, że profe¬ sor Hańlon niemal zapomniał o wysnutych przed chwilą wnioskach. - Kto przyszedł? - zapytał, gdy szybko zamknęła za sobą drzwi i oparła się o nie. - Dziekan Gallahan - odrzekła, hamując wybuch śmiechu. - Co cię tak śmieszy? Przycisnęła dłonie do szkockiego szala, który okrywał jej ramiona, i próbowała się opanować, a potem złapać oddech. NIESPOKOJNY DUCH - Och, zawsze myślałam, że wszyscy profesorowie są bar dzo nudni, lecz ten stanowi wyjątek. Wypytywał o moje spra wy. Zaczęłam wyjaśniać, że jestem tu tylko po to, by przygo tować przyjęcie, lecz wtedy powiedział: - No dobrze, można to i tak nazwać. Miał nieprzyzwoite myśli - dodała. - Nieprzyzwoite? - powtórzył z uśmiechem Raleigh, nie wyobrażając sobie, by mogło się to odnosić do siwowłosego dżentelmena. - Oczywiście. Nie zauważyłeś? - Co miałem zauważyć? - spytał. Przestał się uśmie¬ chać i zaczął modlić w duchu, by dzisiejszego wieczoru bo¬ gowie mieli go w opiece, jeśli jego obawy okazałyby się słuszne. - Och, spójrz na siebie - rzekła Rebeka, zbliżając się o krok. Zmieniła temat i ton, sięgając dłonią ku jego twarzy. - Masz krem tutaj... i tutaj - powiedziała, ścierając kciu¬ kiem ślady profesorskiego łakomstwa. Jej gest wydawał się zupełnie niewinny, dopóki nie ściąg¬ nęła ust w charakterystyczny sposób. Raleigh zapomniał o tym, co sobie przed chwilą obiecał. Nigdy dotąd żadna dziewczyna nie wydawała mu się tak fascynująca. Przykrył jej dłoń swoją ręką i szepnął: - Rebeko... W tym momencie rozległ się kolejny dzwonek u drzwi. Profesor Hanlon wrócił do rzeczywistości, choć ciągle je szcze wpatrywał się w oczy Swojej dawnej uczennicy. Znał granice. Narzucił je sobie wiele lat temu. - Mówiłaś coś o dziekanie? - spytał, cofając się o krok. 36 NIESPOKOJNY DUCH Rebeka rzuciła mu zagadkowe spojrzenie i uśmiechnęła się znacząco. - On myśli, że jestem twoją ostatnią... - Kim? - spytał. W tym,momencie ktoś znowu zadzwonił do drzwi. Raleigh roześmiał się. - Kochanką - rzuciła i uniosła głowę, gdy nie zareagował. - Słyszysz mnie? Mówię, że on uważa nas za kochanków. - Rozumiem. - Więc czemu już się nie śmiejesz? - Panno Barnett, muszę otworzyć- drzwi... Uniosła rękę i oparła ją o framugę by zablokować mu drogę - Czemu nie nazywasz mnie Reb? Myślałam że posunę¬ liśmy się tak daleko... - Niemi o tym nie wiadomo - odparł, dziwiąc się, czemu w ogóle pozwolił jej siebie dotknąć. - Naprawdę?-spytała z podstępnym błyskiem w, oczach. Z drugiej strony drzwi, rozległ się głos dziekana - Wiedziałem, że tak będzie. Panno Barnett; to wszystko na dzisiaj - rzekł profesor Haulon. Otworzyła usta, by coś powiedzieć. - Idź już ponaglił ją, gdy się zawahała. Ominęła go i skierowała się do tylnego wyjścia. Kładąc rękę na klamce, czuła, że drży. Obejrzała się przez ramię. - Raleigh? - Tak? -Ciągle masz jeszcze... -Dotknęł palcem ust. Starł z warg resztki kremu, a potem rzucił stanowczo: -Idź stąd! Natychmiast! 57 NIESPOKOJNY DUCH Próbował nadać głosowi stanowcze brzmienie, choć czuł się niepewnie. - Jak za dawnych czasów... panie Hanlon.
[ Pobierz całość w formacie PDF ]
zanotowane.pldoc.pisz.plpdf.pisz.plkskarol.keep.pl
|