Podstrony
|
[ Pobierz całość w formacie PDF ]
bardziej skomplikowane niż pokonanie dystansu z Warszawy do amerykańskiej stolicy. Dziś mam wrażenie, że z Warszawy do Waszyngtonu jest znacznie bliżej niż dziesięć lat temu, ale z Zielonej Góry do Warszawy dzisiejszemu osiemnasto- latkowi jest znacznie dalej niż w czasach, gdy sam ruszałem na jej podbój. Mamy dwie Polski. Skrajny liberał powiedziałby pewnie, że mamy Polskę ludzi przedsiębiorczych, szukających szansy, ryzykujących, gotowych stanąć do walki i Polskę leniwą i bierną, przyzwyczajoną do bylejakości i bylejakość ak- ceptującą. Taki podział istnieje, ale pozostawia gdzieś z boku cały środek, czyli ogromną większość. Prawdziwa linia podziału przebiega bowiem gdzie indziej. Jedni mieszkają w Polsce, w której się dobrze czują, w której się odnalezli, w któ- rej są u siebie. Inni są w Polsce, w której jest strach i bezradność, jest poczucie wyobcowania. W każdym kraju i w każdym społeczeństwie są ci, którym się uda- ło, i ci, którym się nie udało, ci, którzy mają, i ci, którzy nie mają. Ale w Polsce zgubiły się gdzieś proporcje. Zbyt wielu jest u nas ludzi, którzy mają poczucie, że Polska nie jest ich, że Polska ich zostawiła z tyłu, że Polska się nimi nie interesuje, że ich nadzieje przepadły, że pociąg z napisem dostatek odjechał i że nigdy go nie dogonią. Dominującym odczuciem milionów ludzi w naszym kraju jest po- czucie beznadziei, jest uświadomione przekonanie albo podświadome uczucie, że Polska A pożegnała się z Polską B na dobre. W efekcie mamy morze frustracji i setki tysięcy zdolnych młodych ludzi, którzy nigdy nie dostaną od życia szansy, 53 na którą zasługują. Punkty za pochodzenie? Nie, to już było, ale przydałby się nam jakiś nowy system redystrybucji szans. Bo bez niego jeśli nawet nie będzie u nas rewolucji, to będzie Ameryka Aacińska, i to w jej najgorszym wydaniu. Niezłą mamy w Polsce nierówność jak na chłopsko-proletariacki jeszcze nie- dawno kraj i wiejskie korzenie większości ludzi. Teoretycznie można by się tym nie przejmować. Podobno wystarczy dwadzieścia procent zdolnej do pracy popu- lacji, by trwał rozmach gospodarki światowej. Być może taka sama prawidłowość istnieje na poziomie każdego kraju. Ale wejściem w prawdziwą pułapkę było- by uznanie, że skoro tak, to rzeczywiście postawmy na te dwadzieścia procent. A reszta? Trudno, nie potrzeba nam pechowców. Jest coś chorego w tym, że w Pol- sce setkom tysięcy dzieci nigdy nie przyjdzie nawet do głowy, że mogłyby być lekarzami, prawnikami czy inżynierami. Jest coś szalenie niepokojącego w tym, że stale rośnie u nas liczba samobójstw, będąca dobrym wskaznikiem dezinte- gracji społecznej. Nie przez przypadek szczególnie szybko rośnie ona na wsiach i w małych miasteczkach. Na Zachodzie uznaje się, że skoro równość szans nie daje równości rezultatów, tę równość na wyjściu trzeba osiągać trochę sztuczny- mi metodami. U nas w ogóle nie dochodzimy do tego punktu, bo żadnej równości szans nie ma. Jakiś czas temu widziałem w telewizji dyskusję młodzieży o Michale Wi- śniewskim. Dyskusja była interesująca nie dlatego, że młodzi ludzie mieli na temat Wiśniewskiego różne zdania. Najciekawsze było to, jak te opinie formu- łowali. Przeciwnicy Wiśniewskiego, wyglądający jak młodzież z dobrych domów i z dobrych liceów, kompletnie nie rozumieli się z jego zwolennikami, wyglądają- cymi jak młodzież z dobrych, ale już nie inteligenckich domów i ze zdecydowanie gorszych liceów. Inne były słowa, inny był rodzaj argumentacji, inny był sposób artykułowania poglądów. Te dwie grupy nigdy nie mogłyby się porozumieć, na- wet gdyby miały wolę kompromisu. Nie mogłyby, bo mówią różnymi językami. Do tego mają jakby inne dekodery, inaczej odczytujące sygnały z otoczenia. By- łem zdumiony. Podkreślam, byli to młodzi ludzie z jednego miasta, z dobrych domów. I mimo to dzieliła ich przepaść. A przecież w Polsce są różne miasta (i mniej różne wsie) i naprawdę różne szkoły. Czasem jest między nimi nie spora różnica, ale wielka przepaść. Z różnych badań (szczegóły pózniej) wynika, że po- działy między grupami młodzieży są w Polsce bardziej latynoamerykańskie niż zachodnioeuropejskie. Skąd się biorą tak szalone różnice? W zasadzie to banalnie proste. Nie może być inaczej w kraju, gdzie samo czytanie gazet umieszcza czytającego w górnej jednej piątej społeczeństwa (tu też te dwadzieścia procent). W kraju, w którym, jak wynika z raportów OECD, ogromna większość nauczycieli nie chodzi ani do kina, ani do teatru. Do dziś jestem wdzięczny rodzicom, że w zakresie obowiąz- ków miałem czytanie Polityki i miesięcznika Zdanie oraz słuchanie Wolnej Europy , że mogłem oglądać Kobrę, ale musiałem oglądać nadawanego po niej 54 Pegaza, że brali mnie na Człowieka z marmuru i Barwy ochronne, że pozwolo- no mi pokochać Beethovena i Mozarta. Szalenie mi to ten dystans do Warszawy skróciło. A że jeszcze chodziłem do naprawdę niezłego ogólniaka, start miałem niezły. Dziś młody człowiek ze średniego albo małego ośrodka, który do takiej dobrej szkoły nie trafia i którego rodzice nie podejmują stałego wysiłku, staty- stycznie ma nieproporcjonalnie mniejsze szansę na życiowy skok niż jego rówie- śnik z większego miasta i z lepszej szkoły, mający do tego rodziców, którzy pewne rzeczy wbijają mu do głowy. Z różnych sondaży wynika, że mamy w Polsce dwadzieścia procent prawdzi- wych beneficjentów zmian, jakie zaszły po 1989 roku, i około czterdziestu procent ludzi, którzy mają poczucie przegranej. Poczucie porażki ma czterech na każdych dziesięciu Polaków. Jest to zatrważający fakt o wielkim społecznym znaczeniu. Trzeba naprawdę dużej wewnętrznej siły, by z takim poczuciem żyć, by się nie poddać, by nie oddać się wspomnieniom o jakże błogiej PRL-owskiej przeszłości, by nie ulec łatwej pokusie zainwestowania swej sympatii w demagogów i szaleń- ców, by odrzucić myśl o kwestionowaniu całego demokratycznego porządku. Ale tak długo, jak długo margines biedy będzie nam wchodził niemal na połowę kart- ki, taka pokusa będzie bardzo silna. Tak długo różni Lepperzy będą mogli liczyć na premię za demagogię. Tak długo miliony ludzi będą podatne na argumenty, że jak coś nam nie idzie, to przez Balcerowicza, Niemców, %7łydów, zachłanny kler, Wall Street albo Brukselę. By tak nie było, potrzebne są w Polsce wielki wysiłek i wielka solidarność. GEOGRAFIA I NIE TYLKO Rodzi się coraz mniej Polaków, co jest całkiem niezłym potwierdzeniem po- garszającego się wskaznika optymizmu. A co z tymi, co się rodzą? Mamy w Pol- sce prawdziwy determinizm geograficzny. Patrząc na statystki, trudno nie dojść do wniosku, że rodzący się w niektórych, miejscach w Polsce naprawdę mają pecha. Z analiz Organizacji Narodów Zjednoczonych wynika, że już sam wymiar mia-
[ Pobierz całość w formacie PDF ]
zanotowane.pldoc.pisz.plpdf.pisz.plkskarol.keep.pl
|