image Strona poczÂątkowa       image Ecma 262       image balladyna_2       image chili600       image Zenczak 2       image Hobbit       

Podstrony

[ Pobierz całość w formacie PDF ]

- Czy miałeś wtedy broń?
- Kiedy?
- Wtedy, gdyś wszedł do tego księdza?
- Nie. Ja uciekł bez broni, bez pasa. Poszli my poić konie. Bez czapki nawet ja uciekł.
Jak my poszli, to ja hop, przez potok, i mnie nie ma. - Ziewnął, przeciągnął się i łasym okiem
zerknął na kawałek skwierczącej nad ogniem słoniny.
Andrzej odsunął się jeszcze dalej.
- Zemdliło mnie. Masz, jedz! - podał mu patyk takim ruchem, jak się podaje kość
złemu psu. %7łołnierz schwycił patyk, zdjął z niego słoninę. Cmoknął.
- Dobra słonina. Głupiś, że nie jesz. Ja bym zjadł dużo takiej słoniny. Dobra słonina -
kręcił z uznaniem głową.
Andrzej patrząc na niego zrozumiał, że nie może z nim dłużej zostać. "On ze mną
może zrobić to samo co z tym księdzem. Zabierze plecak..."
- Słuchaj - rzekł ostrym głosem - musimy się rozstać. Jeszcze noc nie zapadła.
Zejdziesz w Koprową i tam znajdziesz sobie nocleg.
Cygan odjął od ust kawałek spieczonej słoniny. Patrzał na Andrzeja tępym,
zdumionym wzrokiem.
- We dwóch zawsze lepiej - uśmiechnął się dziwnie.
- Ja pierwszy zająłem kolibę.
- Czy to twoja?
- Nie moja, ale pierwszy tu byłem.
Oliwkowa twarz Cygana stężała nagle. Mięśnie wokół wydatnych ust drgnęły.
- Przenocuję tylko, rano sobie pójdę.
- Ciasno nam będzie. Lepiej, żebyś poszedł zaraz. Cygan się roześmiał.
- Jak ciasno, to cieplej.
- Dam ci coś na drogę.
- Mnie niczego nie trzeba.
Andrzeja drażnił jego tępy upór. Wiedział, że niełatwo pozbędzie się przygodnego
towarzysza. %7łałował, że nie odprawił go zaraz, gdy odebrał mu plecak. Schwyciwszy nie
dopalony patyk, zaczął grzebać nim w ognisku. Sypnęły iskry, osiadając na butach i spod-
niach jak robaczki świętojańskie.
- Musisz iść - powiedział i spojrzał wyzywająco w oczy Cygana.
Ten uniósł tylko lekko głowę.
- Dokąd ja pójdę?
- Zejdziesz w Koprową, tam znajdziesz jakieś miejsce.
Po twarzy żołnierza przebiegł chytry uśmieszek, zaigrał w oczach i na wargach.
- Zagram ci - powiedział szeptem. Nie czekając na najmniejszy gest Andrzeja, porwał
z ziemi skrzypce, usiadł wygodniej, podwinął nogi i palcami trącił w struny.
- Idz lepiej teraz, pózniej noc zapadnie.
- Ja mam czas, całe życie mam czas. - Uśmiechnął się do skrzypiec i smyczkiem
przeciągnął po strunach. Dzwięk miały miękki, głęboki.
- Słyszysz, co mówię - żachnął się Andrzej. - Idz już, bo noc zapada.
Cygan nachylił się ku niemu.
- Zagram ci coś na madziarską nutę. Ja z Madziarów. Mój ojciec był primaszem
sławnej kapeli. Słyszałeś o Janoszu Rudnaim? To był mój ojciec. Grał w wielkim hotelu,
gdzie mieszkali wielcy panowie. Zagram ci...
Uniósł smyczek, a potem przeciągnął lekko, tak lekko, że struna ledwo zadrgała i
zaczął grać.
- Przestań! - Andrzej zerwał się. Stanął z zaciśniętymi pięściami. - Nie rozumiesz, że
mogą usłyszeć z dołu, przyjść tu i nas złapać.
Smyczek drżał jeszcze chwilę w dłoni.
- Boisz się?
- Nie chcę, żeby mnie tu nakryli... Do tego z tobą.
- W taką mgłę nikt tu nie przyjdzie.
- Chcę, żebyś sobie poszedł.
- Gdzie ja pójdę?
- To mnie nie obchodzi. Zejdz w Koprową albo do diabła jasnego, gdzie chcesz...
Dezerter dzwignął się z wolna. W oczach miał gniew
- A jak nie pójdę? - powiedział wyzywająco.
- To cię strącę - zawołał Andrzej gniewnie. Dezerter zląkł się widocznie, gdyż cofnął
się o krok i nie patrząc na Andrzeja, owijał skrzypce w szmatę.
- Taka mgła - mruczał do siebie. - Ciemno już...
- Mówiłem ci, żebyś się spieszył.
- Do czego tu się spieszyć?
Pochylił się, jakby chciał zasznurować but i błyskawicznie sięgnął po leżący przed
nim kamień. Andrzej spostrzegł ten ruch. Chciał się rzucić, by wyrwać kamień, ale Cygan był
szybszy. Cisnął celując prosto w głowę. Andrzej poczuł bolesne draśnięcie nad skronią. Z
nagłego rozmachu dezerter zachwiał się, zatoczył nad ogniskiem. Andrzej dopadł go jednym
skokiem, złapał wpół i powalił na ziemię. Zaczęli się szamotać. Cygan, chcąc się wywinąć z
uścisku, kopał, walił pięściami w plecy. W ślepej walce staczali się na sam skraj występu.
Andrzej poczuł, że jeden niebaczny ruch, a obaj runą w przepaść. Wparł się mocno w jakieś
zagłębienie, kolanem próbował przydusić leżącego pod nim Cygana. Ten wyczuł widocznie,
że są na samym skraju tarasu. Gwałtownym skrętem wywinął się spod przygniatającego go
ciała. Chciał zepchnąć przeciwnika w przepaść, lecz tamten wczepił się weń mocnym
uściskiem.
- Puść! - zawołał. - Puść, bo razem spadniemy. Ale Andrzej wyczuł, że dezerter
słabnie. Jego oddech był coraz słabszy, uścisk rąk rozluzniał się.
- Puść! - jęknął.
Andrzej jeszcze mocniej zacisnął obręcz splecionych wokół jego piersi rąk. Cygan
stęknął boleśnie.
- Puść.
Andrzej przewinął się szybkim ruchem. Znowu, był na wierzchu. Teraz podsunął
wyżej kolano i przydusił nim brzuch dezertera. Ten słabnął coraz bardziej, zacharczał:
- Puść... już pójdę.
Andrzej schwycił go teraz za bluzę, poderwał, pociągnął bliżej koliby.
- Ech, ty... - wyszeptał z wściekłością. - Chciałeś ze mną tak jak z tym księdzem. Nie
udało ci się. Zabieraj skrzypce i uciekaj.
Blask przygasającego ogniska lekko tylko rozżarzał gęstą mgłę. Twarz dezertera lśniła
w nim jak nasmarowana oliwą. Ze skaleczonej wargi cienką strugą spływała mu krew. W
oczach kryła się rozpacz pokonanego.
- Uciekaj! - powtórzył Andrzej.
Dezerter schylił się po skrzypce. Zrobił pętlę ze sznurka, zawiesił skrzypce na
ramieniu. Gdy odchodził, raz jeszcze spojrzał na stojącego przy wylocie koliby Andrzeja.
- Wciąż tylko uciekać i uciekać - powiedział jakby do siebie.
14
W nocy nie mógł zasnąć. Zdawało mu się, że dezerter powróci do koliby i zadusi go
we śnie. O świcie zabrał plecak, śpiwór, koc. Poszedł w kosówkę. Wyszukał małą płasienkę
osłoniętą od wiatru głazami i tam biwakował.
Cały następny dzień czekał na Galiana. Przypuszczał, że Góral przyjdzie w południe.
Dwa razy schodził do Niewcyrki, siadał ukryty przy drodze, wypatrywał.
Dzień był ponury, mglisty. Siąpił drobny, zimny deszcz. Po wierchach musiało
przykurzyć, bo wiatr pachniał śniegiem. Wezbrany potok z dudnieniem przewalał się przez
głazy. Smreki po czuby tonęły we mgle. Dobrze znał te mgliste dni w górach, kiedy najdotkli-
wiej odczuwa się samotność. Zatęsknił za słońcem, za dniem, w którym góry pachną żywicą
kosówek i ziołami płasienek, a obłoki mienią się jak mydlana piana i ciągną po upłazach swe
cienie.
W takie dni lubił samotnie wędrować przez słoneczne upłazy i piargi. Skakać z [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • kskarol.keep.pl