Podstrony
|
[ Pobierz całość w formacie PDF ]
- Nie. - Saga także się uśmiechała. - Ja widziałam tylko was, Panie. Och, ty jeszcze nie wiesz, Panie, co on zrobił! - Z tobą? Nadprzyrodzona istota okazywała zwyczajną ludzką zazdrość. - Nie, nie! Proszę się nie bać! Tylko że ja... ot- worzyłam skrzynię... - Saga zaczęła drżeć. - Nic nie mów! Nie chcę teraz tracić czasu na takie sprawy. Zdjęta nagłym lękiem Saga zawołała: - Musimy zabrać worek ze skarbem! - Pózniej. On będzie spał bardzo długo, a ta chwila jest nasza, Sago. Teraz jesteś tylko moja. - Delikatne ręce zaczęły z niej zdejmować lekkie ubranie. - Gdybyśmy mieli więcej czasu, najpierw bym cię bardzo długo uwodził. Zaprzyjaznilibyśmy się ze sobą... - Och, czy już nie zostaliśmy przyjaciółmi? Jako Saga i Marcel? Ja się nie boję, Panie. Jestem gotowa. Niczego innego nie pragnę. Dotknął z czułością jej policzka i uśmiechnął się. - Czy nigdy się niczego nie domyślałaś? %7łe to ja jestem Lucyferem? - Nie, nawet mi to nie przyszło do głowy. - A jednak raz popełniłem okropny błąd. Nie za- stanowiłem się. Wiesz, ja znam wszystkie języki świata, zacząłem więc mówić po norwesku z tym myśliwym. Zdawało mi się, że wy też możecie rozmawiać w dowol- nym języku. Saga pozwalała, by ją rozbierał. Czynił to tak delikat- nie, jakby uwalniał ją z obłoku mgły, ubranie po prostu z niej opadało. Najlżejszy dotyk jego rąk wprawiał każdą komórkę jej ciała w drżenie. Po jego przyspieszonym oddechu po- znawała, że nie tylko ona doznaje zawrotu głowy na myśl o przyszłości. Tysiące i tysiące lat... Sami w przepastnej otchłani. Jej serce przepełniała gorąca sympatia i współczucie dla jego gorzkiego losu, co widocznie i jemu udzielało się także, bo surowa twarz złagodniała i coraz trudniej było mu panować nad sobą. Saga nie chciała przyspieszać tego, co miało nadejść, zapytała więc: - Skąd ci się wziął ten pomysł, żeby udawać mojego kuzyna? Nie zareagował, a może nie zauważył, że zwracała się teraz do niego w bardziej poufałej formie. Czyż to nie naturalne, w chwili takiej intymności? - %7łeby zamienić się rolami z Paulem von Lengenfeld- tem - odparł, wdzięczny, że jeszcze na chwilę powstrzy- mała jego podniecenie. - To znaczy, żebyś myślała, że to ja jestem tym opiekunem, którego przysłali ci na pomoc przodkowie. - Ale my jesteśmy do siebie tacy podobni, ja i ty. - Tak. Chodziło przecież o to, by do ciebie dotrzeć, nawiązać z tobą kontakt. A sama wiesz, że człowiek mimo woli odczuwa sympatię do kogoś, kto wygląda podobnie jak on. I to wcale nie jest zarozumialstwo, między takimi ludzmi budzi się poczucie wspólnoty, wzajemne porozu- mienie. Rozebrał ją, ale nie odczuwała zimna, nocny chłód nie miał do nich przystępu, otoczeni byli aurą magii i żarem własnyeh pragnień, izolowani od świata. Czarny anioł odsunął Sagę lekko od siebie i przyglądał jej się uważnie. Dziwne, lecz wcale jej to nie krępowało. Jej, która nie miała odwagi stanąć nago nawet przed własnym mężem! - Jesteś piękna, Sago - rzekł Lucyfer półgłosem. Potem ukląkł przy niej i przytulił głowę do jej piersi. Całował je wolno, ale zmysłowo, długo pieścił końcem języka, najpierw jedną, potem drugą. Saga wciągała głęboko powietrze za każdym razem, kiedy dotykał jej skóry, a pożądanie narastało, stawało się coraz trudniejsze do zniesienia. Ujęła w dłonie jego piękną głowę, zanurzyła twarz w czarnych włosach i szeptała słowa pełne tęsknoty i miłości. - Taka straszna pustka panuje tam w dole, Sago - mówił dalej cichutko. - Taka samotność... - Ja wiem - odparła. Ale czy naprawdę wiedziała? Znała otchłań wyłącznie z własnych wyobrażeń. Czarne skały, przenikliwy, wilgot- ny chłód... Och, skąd mogła wiedzieć, jak tam jest naprawdę, zgadywała jedynie. Bo może on żył we wspa- niałym, niezwykłej urody pałacu? Otoczony zastępami służby? Powolnymi ruchami, z czułością jego piękne ręce pieściły ciało Sagi, dopóki nie jęknęła niecierpliwie. Wtedy i jego ogarnęło drżenie, końcem języka drażnił jej skórę na brzuchu, lekko, leciuteńko... Saga przymknęła oczy. Wkrótce nogi nie chciały jej już dłużej trzymać, więc powoli opadła na ziemię, a on pochylił się nad nią. Skalne podłoże nie było takie twarde, jak się Sadze zdawało. Leżała jak w najwygodniejszym łożu, było jej ciepło, a od Lucyfera spływał na nią palący żar. Ciało Sagi pragnęło już tylko jednego. Męskie oczy ponad nią były rozjarzone, usta drgały zmysłowo. Saga objęła jego głowę i przyciągnęła do siebie - może on nawet nie wie, co to jest pocałunek? Och, cóż to za myśli przychodzą jej do głowy? Nigdy przedtem nie odważyłaby się pierwsza pocałować męż- czyzny, ale teraz było inaczej, chciała czuć jego wargi na swoich i wiedziała, że on nie uzna tego za bezwstydne, będzie się po prostu cieszył, że Saga pragnie jego miłości. Kiedy odnalazła jego usta, ciałem Lucyfera wstrząsnął dreszcz. Końcem języka pieściła najpierw jego wargi, a pózniej odszukała jego język - i już nie była w stanie nad sobą panować. On także nie. Wszystko stało się tak szybko - oszołomienie, gwałtowne gesty z obu stron... i oto był w niej, brał ją w posiadanie. Trudne do opisania pożądanie osiągało zenit. Całe ciało Sagi zastygło, na- prężyło się w cudownym uniesieniu, odrzuciła w tył głowę i pozwoliła się zalać ekstazie tak szalonej, że wszystko wokół zawirowało. Słyszała tylko jego gwałtowny od- dech, przechodzący w krzyk rozkoszy, graniczącej z bó- lem. Tak oto stała się kobietą Lucyfera. Kochanką samo- tnego czarnego anioła. Jej kochanek nie był zwyczajnym mężczyzną, nie podlegał też zwyczajnym ograniczeniom, chciał ją kochać wiele razy. Jego czas dobiegał końca, mieli jeszcze tylko tych parę chwil i należało je wykorzystać. Następne godziny Saga odczuwała jako nieprzerwane pasmo unie- sień i spełnień, jej, jego, kilkakrotnie przeżyli ekstazę równocześnie, to znów każde z osobna. Jakby się unosiła w morzu najczulszych słów i pieszczot; zdarzało się, że miłość, którą otrzymywała i którą sama była w stanie dać, po prostu ją przytłaczała i Saga wybuchała płaczem, rozpaczliwym i bolesnym; jego niekiedy ogarniał lęk, że nie dość okazuje, jak bardzo Saga jest mu bliska, i wtedy obejmował ją mocno, głaskał po włosach, po twarzy z największą serdecznością. Jakby go znowu ogarniała ta beznadziejna tęsknota, która dręczyła jego duszę przez tysiące lat. Kiedy nareszcie bezsilnie opadli na ziemię, niebo nad nimi zalane już było złocistym światłem wschodzącego słońca. Leżeli długo i oddychali ciężko, nieludzko zmęczeni, ale szczęśliwi, przytuleni do siebie, z niezłomnym prze- świadczeniem, że należą do siebie, że się kochają i darzą nawzajem najszczerszym oddaniem. Starali się jak najin- tensywniej przeżywać każdą sekundę, jaka im jeszcze została, dobrze wiedząc, że koniec nieuchronnie nad- chodzi. Wreszcie wstali. Saga ubrała się. Skała, na której leżeli, zrobiła się znowu twarda i nierówna, wichura co prawda ustała, ale wciąż wiał przenikliwy wiatr i zawodził pomiędzy głazami. - Ile czasu ci jeszcze zostało? - spytała cicho głosem pozbawionym radości. - Już niewiele. - Nie chcę się z tobą rozłączać. Przygarnął ją do siebie gorączkowo. - Ani ja. Sago, czy ty byś nie mogła... Ucichli przestraszeni. Bardzo blisko nich rozległy się głosy. I ujadanie psów. - Owszem, trzeba wejść na górę - mówił ktoś chryp- liwie. - Tam go dostaniemy. - Saga... schowaj się! Niespokojnie wpychał ją w wąski przesmyk pomiędzy dwoma skalnymi blokami. - A ty? Dlaczego to ja mam się ukrywać? To przecież
[ Pobierz całość w formacie PDF ]
zanotowane.pldoc.pisz.plpdf.pisz.plkskarol.keep.pl
|